niedziela, 26 czerwca 2016

Miniaturka 1

 No witam was kochani!
Przybywam do was z czymś. No właśnie z czym.
 Rozdział to to nie jest. Musicie na niego jeszcze troszkę, ale tylko troszkę poczekać. To jest forma mojego podziękowania. Za co? A no za to, że chce wam się czytać moje marne bazgroły. Ja może nie będę się rozwodzić nad tym za długo, bo to jest długie w trzy i trochę.  Zdjęcia nie zawsze są adekwatne do opisu.
Moim zdaniem marnie to wyszło. Eh... Ale to tylko moja opinia. 
Więc zapraszam do czytania i komentowania, a anonimowcy wy wiecie co ;)
Wecia
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



"Kopciuszek"

Stoję przed lustrem w białej sukni... Nie powiem, że nie ale nawet całkiem niezła ze mnie
panna młoda. Za jakieś piętnaście minut stanę na ślubnym kobiercu na przeciwko mojego męża... Boże męża jak to pięknie brzmi... Chociaż mężem to on będzie za kwadrans. Jestem Rozalia Annabeth Cortez, a za niedługo Jackson. To nie jest żart, a dzisiaj nie mamy prima aprilis., więc jeżeli pomyśleliście o tym Jacksonie to macie rację. Mam zostać żoną człowieka, który zawładnął sceną muzyczną, który jest niekwestionowanym Królem popu, człowieka, który darzy niezwykłą miłością ten świat jak i jego najmłodszych mieszkańców, człowieka, który jest jak każda inna osoba stąpająca po tym świecie, człowieka, który odkrył kim naprawdę jestem. Zostało mi niewiele czasu, a ja miałam wam opowiedzieć historię. Historię mojego życia, historię współczesnego kopciuszka...

Kwiecień 1985
  -Rose, gdzie moja maseczka z ogórków? - tak, to moja ciotka Octavia... Wróć Octavia Cecilia Elizabeth Gabrielle II Cortez. Kobieta, która perfidnie przywłaszczyła sobie majątek moich zmarłych rodziców. Kim byli moi rodzice? Byli śpiewakami operowymi, którzy zginęli w katastrofie helikoptera. I w taki oto sposób zostałam sama na świecie. -Rose ile mam cię wołać? Za co ci ja płacę? -przecież ona mi  w ogóle nie płaci. -Masz szczęście, że cię jeszcze nie wyrzuciłam. Gdybyś nie była córką mojego durnego brata Antonia już dawno byś wyleciała na bruk.
  -Już idę ciociu.
  -Ile razy mam ci powtarzać nie mów do mnie ciociu, tylko pani Cortez! -niebiosa dajcie mi siłę. Jestem pokojówką we własnym domu. Genialne! Niosłam tej jędzy maseczkę z ogórków i koperku, żeby miała gładką skórę...
  -Tak jest. -odpowiedziałam, gdy tylko stanęłam obok niej.
  -Nałóż. -ja błagam wszystko tylko nie to. Tylko nie nakładanie tej papki na tą jej pomarszczoną twarz. -Na co czekasz?! Bierz się do roboty, bo i tak nic nie robisz. Tylko się obijasz caly dzień! -tak ja się obijam, a te jej córeczki odwalają całą robotę...
  -Mamo! Nie mam co na siebie włożyć. -można się zakrztusić powietrzem? Bo ja to właśnie zrobiłam. Ona nie ma co na siebie włożyć? A połowa jej pokoju to garderoba.
  -Córciu, ty we wszystkim wyglądasz pięknie. Zajrzyj do pudełka pod łóżkiem, a po szkole wybierzemy się na zakupy.
  -Jej... -klasnęła z satysfakcją w dłonie i wyszła z pokoju. To była Madeline. Typowa blondynka, która jest tapeciarą i ubiera się jak te spod lampy. Na każdym kroku stara się mi dokuczyć, ośmieszyć i ubliżyć. Oczywiście nie przyznaje się do tego, że jesteśmy spokrewnione. Wróciłam do przerwanej mi czynności...
   -Mamooo! -tym razem Dorothy. -Mam pogniecione ubrania.
  -Rose zajmij się tym. -druga z sióstr wcisnęła mi w ręce stertę swoich ubrań. Udałam się do pralni wykonać powierzoną mi czynność. Zanim zwróciłam ubrania właścicielce dostałam jeszcze z dwadzieścia rzeczy do zrobienia. Wykończona oddałam ubrania Dorothy. Taaak... Jest początek dnia, a ja już padam z nóg. Chyba ustanowiłam swój nowy rekord w jak najszybszego męczenia się pracą. Wróciłam do mojego błękitnego pokoju, który jako jedyne pomieszczenie w tym domu nie zmieniło się od śmierci rodziców. Łóżko stojące pod ścianą nienagannie pościelone. Biurko pod oknem, dywan pasujący do ścian, jakaś sosnowa komoda i szafa. Mój mały świat. Z szafy wyciągnęłam jakieś jeansy, bluzkę nie rzucającą się w oczy, a do tego szafirowy naszyjnik w kształcie serca. Dostałam go w spadku po mamie, a ona go od babci, a babcia...sami wiecie. Pamiątka od pokoleń. Wzięłam do ręki plecak. Ostatni raz omiotłam wzrokiem moją małą samotnie i ruszyłam w stronę wyjścia, aby następnie skierować się na przystanek autobusowy. Gdy doszłam na miejsce czekała na mnie moja przyjaciółka Caroline. Sympatyczna brunetka, która jest największą fanką Michaela Jacksona jaką znam.
  -Hej! -wykrzyknęła w moją stronę i rzuciła mi się na szyję.
  -Hej. Bo mnie udusisz...
  -Co tam u ciebie?
  -Tak jak zwykle. Rose tamto, Rose siamto, Rose paznokieć mi się złamał i takie tam.
  -Jak ty z nimi wytrzymujesz? Ja po pięciu minutach miałabym dość tych plastikowych siks.
  -To się nazywa przyzwyczajenie. -zachichotałyśmy. Roześmiane wsiadłyśmy do autobusu. W takich też humorach weszłyśmy do szkoły. Carol stanęła jak wryta. Wyglądała jakby zobaczyła ducha. Ścisnęła mnie za rękę, że ta zrobiła się biała.
  -Sprawdzian z historii. -położyła mi ręce na ramionach. -błagam powiedz, że umiesz cokolwiek.
  -Tak umiem. -spojrzała na mnie błagalnie. -I kolejny raz uratuje ci tyłek.
  -Jesteś wielka.
  -Ej, ja się jeszcze mieszczę się w drzwiach. -zachichotałyśmy ponownie i udałyśmy się pod salę historyczną. Dzwonek zadzwonił, nauczyciel przyszedł, sprawdziany rozdał, a ty jako szkolne dziecko masz go napisać. Czas mijał i dziwnym trafem lekcje kończyły się równie szybko jak zaczynały. Podczas przerwy obiadowej na korytarzu zrobił się ogromny tłok. Do moich uszu dolatywały piski, krzyki i wiwaty.
  -Carol nie wiesz co tu się dzieje? -zagadałam do przyjaciółki.
  -To ty nie wiesz? -pokręciłam głową. -A ja ci przypadkiem nie mówiłam?
  -Nie.
  -Bo dzisiaj do naszej szkoły przychodzi... Po prostu nie uwierzysz... No więc przychodzi Michael Jackson!!! -wywrzeszczała mi do ucha.
  -I o to tyle krzyku, że jakiś tam Michael Jackson postanowił odwiedzić naszą szkołę?
  -Nie jakiś tam tylko...
  -Skończ. Proszę
  -Ale myślałam, że się ucieszysz jak ja. Przecież lubisz słuchać jego utworów.
  -Tak lubię. Część mnie się cieszy. Niestety z drugiej strony będę miała przekichane.
  -A to czemu?
  -Moja ciotka nie przepuści okazji, żeby za zięcia mieć tego oto tam pana. -wskazałam dyskretnie na postać w kapeluszu. -Znając życie zaprosi go do nas, a mi pozostanie usługiwanie jemu, jak i mojej rodzince. Madeline będzie się do niego przystawiać. Zresztą Dorothy pewnie też... A poza tym skąd możesz wiedzieć, że nie jest zadufaną w sobie gwiazdką?
  -Poznałaś go? Nie. Więc może być zupełnie inny. Założę się, że nawet jeżeli by te dwie blondyny się do niego przedstawiały to je oleje i zainteresuje się twoją osobą.
  -Kim ja niby jestem, żeby się mną interesować? Jestem tylko zwykłą służącą, która prawdopodobnie będzie mu usługiwać.
  -Co to to nie. -pomachała mi palcem przed nosem. -Jesteś Rozalia Cortez, prawie dwudziestoletnia córka Antoniego i Adrianny Cortez, która jak rodzice jest utalentowana muzycznie, a tym bardziej tanecznie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, która potrafi dobrze radzić w każdej sytuacji. Wiesz co? To te dwie powinny się przed tobą płaszczyć i ci usługiwać. A teraz proszę idziemy na ostatnią lekcję jaką są zajęcia z rysunku i zgarniasz kolejną piątkę za swoje dzieło.
  -Ty wiesz jak mnie pocieszyć. -złapałam ją pod rękę i ruszyłyśmy w stronę sali plastycznej w podskokach. Usiadłyśmy w ostatniej ławce pod oknem. Zaczęłam wyciągać przybory z plecaka. Do klasy weszła pani Roberts.
  -Dzień dobry. Siadajcie. Na dzisiejszych zajęciach nie będziecie malować krajobrazów jak to było ustalone... -a miałam już pomysł na mój rysunek. -Macie 60 minut na namalowanie portretu naszego gościa. Zapraszam panie Jackson. -do sali wszedł mężczyzna. Na oko 27 lat chociaż wygląda na mniej. Piękny uśmiech, kruczoczarne, kręcone włosy opadające na ramiona i oczy... Sarnie oczy w których można by utonąć. Po przyjrzeniu się przybyszowi wróciłam do przerwanej mi czynności, a mianowicie szukania węgla kreślarskiego. -Technika dowolna. Najlepsza praca otrzyma szóstkę. -przez pomieszczenie przeszedł szmer. Oczy wszystkich dziewczyn były zwrócone na środek sali, gdzie stał nasz gość. Miałam wrażenie, że wszystkie naraz zemdleją, albo co gorsza zaczną krzyczeć. Osobiście nie interesowała mnie jego postać, chociaż...te oczy. Rose!
Opanuj się! Po ogarnięciu swoich myśli zabrałam się za moje dzieło. Powoli na kartce ukazywały się jego rysy twarzy. Chciałam, aby był perfekcyjny w każdym calu. Czas mijał, a ja już prawie konczyłam rysunek. Nauczycielka postanowiła przejść się po klasie i wstępnie ocenić nasze prace. Z zadowolenia kiwała głową. W pewnym momencie miałam problem z odpowiednim ułożeniem opadających loków. Spojrzałam na jego twarz i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że on mi się cały czas przygląda. Gdy nasze spojrzenia się spotkały odwrócił wzrok i udawał, że rozgląda się po klasie. Dziwne... Ponownie pochyliłam się nad kartką, aby dokończyć to co zaczęłam. Na skończonym rysunku złożyłam charakterystyczny podpis.
  -Odkładamy przybory. -krzyknęła pani Roberts. -Teraz razem z panem Jacksonem wybierzemy najlepsze. -zebrała nasze prace i zaczęła je przeglądać. Wyciągnęłam z plecaka mój szkicownik. Postanowiłam skończyć tygrysa bengalskiego. Kątem oka dostrzegłam, że zostały odłożone cztery prace. Z grubsza nie interesowało mnie to czyje są te rysunki. -Dobrze wybraliśmy cztery prace. Panie Jackson czy mógłby pan?
  -Oczywiście. -pierwszy raz od kiedy tu wszedł powiedział coś. Wiele razy słuchałam jego piosenek i stwierdziłam, że ma nieziemski głos, ale teraz z czystym sercem mogłam stwierdzić, że jego głos jest wręcz anielski. -Więc tak... Cztery najlepsze prace wykonały osoby o imionach: Yvone Brown, Caroline Johnson, Max Jefferson oraz Rose Cortez. -Carol o mało co nie rozniosła ławki swoją radością. Na jej widok mimowolnie się uśmiechnęłam. Zresztą sama w duchu się cieszyłam, bo przecież nie co dzień sam Michael Jackson wyróżnia twój rysunek. Rozległ się uporczywy dźwięk dzwonka oznajmiający koniec lekcji. Kątem oka dostrzegłam jak nasz gość szepcze coś na ucho pani Roberts, po czym wyszedł, a ona się uśmiechnęła i spojrzała na mnie. Dziwnie spojrzała na mnie. Coś mi podpowiadało, abym jak najszybciej stamtąd czmychnęła. Ruszyłam jak najszybciej w stronę drzwi. Już prawie jeszcze parę kroków i będę bezpieczna.
  -Rose! -czyli, że jednak nie będę mogła czmychnąć. -Mogłabyś pochować te płótna i sztalugi do tamtej szafy?
  -Oczywiście proszę panią. -wypadałoby się nauczyć odmawiać
  -Poukładasz i jesteś wolna. -mrugnęła przy tym okiem. Nikt nigdy nie próbuje zrozumieć poczciwej pani Roberts. Jest jednym z niewielu nauczycieli, którego uwielbiają wszyscy uczniowie. No nic zabrałam się do roboty. Płótna najpierw musiałam posegregować od największej do najmniejszej, a następnie poukładać w szafie. Byłam już w połowie wykonywanej czynności, gdy do sali wszedł nie kto inny jak pan Jackson.
  -Dzień dobry. Nie widziała pani przypadkiem moich okularów. -nie odrywając się od czynności odpowiedziałam mu grzecznie.
  -Niech pan się rozejrzy. W przyrodzie nigdy nic nie ginie. -zaczął się krzątać po pomieszczeniu. Skończyłam swoją niewdzięczną pracę związaną z płótnami, więc czas się wziąć za sztalugi. Było ich chyba z pięćdziesiąt drewnianych sztalug opartych o ścianę. Wzięłam pierwsze dwie i włożyłam do szafy. Postępowałam tak z każdą kolejną parą. Osoba stojąca za mną przysiadła sobie na stoliku. Wpatrywała się we mnie, chyba nie mając zamiaru przestać. -Znalazł pan swoją zgubę? -spytałam przerywając niezręczną ciszę.
  -Po pierwsze: nie pan tylko Michael, bo chyba nie jestem dużo starszy od ciebie. Po drugie: nie znalazłem , a po trzecie: może ci pomóc?
  -Nie trzeba poradzę sobie.
  -Mężczyźnie nie przystoi przyglądać się jak kobieta ciężko pracuje.
  -Lepiej będzie jak zrobię to sama, nie chcę mieć później kłopotów, gdy pan sobie coś zrobi.
  -Nie pan tylko...
  -Michael. -dokończyłam za niego. tak wiem byłam trochę niemiła, ale tylko tak trochę. -Wiem już raz się pan przedstawiał.
  -Chyba wiem jak się nazywam. -matko boska. Pokręciłam głową wzdychając. Wstał ze stołu i podszedł do sztalug. Wziął kolejne dwie i ustawił obok reszty.
  -Chyba mówiłam, że nie potrzebuję pomocy.
  -Ale ja chcę ci pomóc. -uśmiechnął się do mnie. Ona ma naprawdę ładny uśmiech.
  -Dobra, ale żeby później nie było, że wyskoczył ci dysk, a ja jestem wszystkiemu winna. -pokiwał z rozbawieniem głową. Zabraliśmy się do pracy. Gdybym nosiła te sztalugi sama na pewno zeszło by mi o wiele dłużej. Kursowaliśmy z jednego końca sali na drugi. Moje ucho wychwyciło, że mój towarzysz nucił sobie pod nosem jakąś bliżej nieokreśloną melodię. Kątem oka przyglądałam się jego twarzy. Dziwnym trafem chciałam zapamiętać każdy najmniejszy szczegół. Jego duże czekoladowe oczy były delikatnie podkreślone czarną kredką. Uśmiech zdawał się rozświetlać otaczający go świat. Loki, które opadały z niezwykłym wdziękiem na jego czoło dodawały mu niezwykłego uroku. Tak samo ciemne niczym heban włosy spięte w luźnego kucyka u dołu głowy stawały się uzupełnieniem jego wyglądu. Wydawało się, że ta fryzura była dla niego idealnie stworzona. Lecz moją uwagę przykuło zupełnie coś innego. Niewielkie odbarwienie skóry przy lewym uchu wyglądające jak źle nałożony podkład. Tylko prawdziwi obserwatorzy mogliby dostrzec, że to odbarwienie jest w stu procentach naturalne. Na pewno nie zostało spowodowane złym nałożeniem makijażu. Już gdzieś widziałam taką plamkę. Próbowałam w pamięci przywołać u kogo spotkałam się z takimi plamkami. Chwila...no tak moja babcia miała podobne. Zawsze mi mawiała, że jej choroba potocznie zwana bielactwem nabytym wcale nie jest karą, ale w jakimś sensie wyróżnieniem, bo przez to jest wyjątkowa. Z moich rozmyślań wyrwało mnie czyjeś chrząknięcie. Musiałam genialnie wyglądać stojąc jak ściana i przyglądając mu się.
  -Wybacz, zamyśliłam się.
  -Nic się nie stało. Mnie samemu też się to często zdarza. -uśmiechnął się przy tym. Włożyłam do szafy ostatnie dwie sztalugi i zamknęłam na klucz.
  -Dzięki za pomoc.
  -To była dla mnie czysta przyjemność. -nie Rose nie patrz w te oczy, które są niczym morze gorzkiej czekolady, w których można się zatracić na wieczność. -Skoro już sprzątanie mamy za sobą to może zdradzisz jak masz na imię, o ile to nie jest tajemnica.
  -Tajemnicą nie jest, że mam na imię Rose. -zamyślił się chwilę.
  -Rose... -powiedział z rozmarzeniem -Imię tak niezwykłe jak jej właścicielka.
  -Jaka tam niezwykła jestem jak każda inna dziewczyna.
  -Jesteś inna niż wszystkie kobiety, które do tej pory spotkałem.
  - Dosyć często mi mówią, że jestem inna. -dodałam po chwili. -Ale dzięki.
  -Nie w tym sensie jesteś inna. -zachichotał pod nosem. -Nie chciałem cię urazić. Po prostu jesteś inna pod tym względem, że nie odnosisz się do mnie jak do muzyka wielkiego formatu, ale jak do Michaela zwykłego człowieka. Pomimo tego, że znamy się niedługo polubiłem cię, bo przez te kilka chwil mogłem zapomnieć, ze jestem Michaelem Jacksonem -wielką gwiazdą popu. Gdybyś była jak te dziewczyny co siedziały z przodu miałbym obawy, żeby tu stać. Zapewne były w szoku gdy wszedłem do klasy, a ja w tamtym momencie modliłem się w duchu., żeby nie było niepotrzebnych pisków i wrzasków oraz paru omdleń. Chociaż do tego ostatniego o mało nie doszło. -zaśmiałam się pod nosem. -I to właśnie ty przykułaś moją uwagę.
  -Ale jak to ja...
  -Jako jedyna obdarzyłaś mnie jednym spojrzeniem. Nic poza tym. Chociaż w niewielkim stopniu mogłem poczuć się normalny.
  -Dziękuję, że tak mówisz. Mam okazję poznać Michaela Jackona takim jakim jest naprawdę. Tego ze sceny zdążyłam poznać przelotem. On jest zupełnie inny niż ten który stoi teraz przede mną. -uśmiechnął się, a ja chyba zyskałam przyjaciela. Na jego głowie dalej znajdowała się fedora, która była znakiem rozpoznawczym. Lecz moją uwagę przykuło to co znajdowało się na niej. A mianowicie okulary. -Dalej szukasz okularów.
  -Chyba sobie daruję. Przepadły na dobre.
  -A mnie się wydaję, że wręcz przeciwnie. -sięgnęłam ręką do jego głowy. Lekko się wzdrygnął myśląc, że mam zamiar coś mu zrobić. Ściągnęłam okulary z kapelusza i pomachałam mu nimi przed oczami. -Pan Hilary znalazł swoje okulary. -złożyłam je. Następnie włożyłam do kieszonki jego koszuli i przyklepałam dwa razy dłonią. Nie wiem czemu tak zrobiłam, może z przyzwyczajenia? Przyglądał się każdemu mojemu ruchowi. Peszyło mnie to trochę. Staliśmy tak na przeciwko  siebie dość dłuższą chwilę, dopóki do pomieszczenia nie wbiegła Carol. Stanęła jak wryta przeniosła spojrzenie z Michaela na mnie i z powrotem. Chciało mi się z niej śmiać, a dokładniej z jej głupkowatej miny. Zwróciła się do mnie:
  -Jest problem. -odwróciła się do Michaela. -Tak w ogóle to cześć. -odpowiedział jej uśmiechem.
  -Co się stało?
  -Czarownica chce wylać Brende. -Brenda to główna gosposia, a moja druga matka. Miła czarnoskóra kobieta przed czterdziestką.
  -Co?!
  -Octan drze się po niej, że coś nie tak z jej kiecką. Mama to widziała i kazała jak najszybciej przyjść po ciebie. -złapałam ją za rękę.
  -Wybacz Michael, ale mam ważną sprawę do załatwienia.
  -Do zobaczenia. -pociągnęłam Carol za sobą i już mnie nie było. Przyjaciółka nie nadążała za mną. Z ledwością dotrzymywała mi kroku, przyspieszałam z każdym metrem. Pomyśleć, że trasę którą pokonuję normalnie autobusem, co trwa wieczność, przebiegłam w dość krótkim czasie. Jak burza pokonałam odległość dzielącą mnie od drzwi domu. Gdy tylko przekroczyłam próg willi usłyszałam krzyki.
  -Ile razy mam powtarzać?! Ta sukienka była sprowadzana prosto z Chin! -to z pewnością moja ciotka. -Jak ona teraz wygląda bez jednej warstwy koronki?!
  -Ja naprawdę nie wiem jak to się stało.
  -Nie wciskaj mi tu kitów, bo dobrze wiesz co się stało! -czasami Octavia zaskakuje coraz bardziej. Myślałam, że wrzeszczał o wszystko. Tu paznokieć się złamał. Innym razem obcas, po prostu było tego dużo, ale jeszcze nigdy o sukienkę. -Nie potrzebuję tu takich ciamajd i nierobów jak ty! Dlatego... -dobrze wiedziałam jak zakończy się to zdanie.
  -To moja wina... -weszłam na środek i stanęłam pod żyrandolem. -Ustawiłam szybie pranie i... -nie dane było mi dokończyć.
  -Ty mały, wstrętny bachorze! -połknęła haczyk. -Nie dość, że cię utrzymuję to muszę ciebie znosić! -zbliżała się do mnie powoli, a jej spojrzenie mogłoby zabić. -Powinnaś być mi wdzięczna, że się tobą zaopiekowałam jak matka. -chyba raczej jak służką. -Co chciałaś przez to osiągnąć?! Mów! -pociągła mnie za włosy odchylając głowę do tyłu. -Nie chcesz gadać? To porozmawiamy inaczej. -uniosła prawą dłoń. Zamachnęła się, a na moim policzku pozostał czerwony ślad jej palców. Do oczu napłynęły mi łzy. Zamrugałam parę razy, by nie pozwolić im się wydostać na wolność. Nie chciałam dać jej tej satysfakcji z spoliczkowania mnie. Może i bolało, ale nie dałam nic po sobie poznać. Zagroziła mi palcem. -Od dzisiaj pracujesz dwa razy ciężej. Wstajesz pierwsza, a kładziesz się ostatnia. Możesz zacząć od wyczyszczenia basenu. -machnęła swoim różowym płaszczykiem z piórkami i weszła schodami do góry, by następnie trzasnąć drzwiami od swojej sypialni.
  -Nie musiałaś tego robić. -podeszła do mnie Brenda.
  -Ale chciałam. -uśmiechnęła się pod nosem.
  -Jesteś jak twoja mama. Ona też zawsze brała winę na siebie. Czuję się winna.
  -Winna czemu?
  -Z mojego powodu uderzyła cię. Wolałabym być zwolniona niż patrzeć jak cię bije. Dałabym sobie radę.
  -Masz rodzinę na utrzymaniu, a ostatnio znaleźć pracę jest ciężko. A o mój policzek się nie martw prawie nie bolało.
  -Ale zostanie ślad na parę dni. -przytuliła mnie.
  -Ważne, że wszystko jest dobrze. -wyszeptałam jej do ucha.
  -A jakby ciebie zwolniła? -spojrzała na mnie zatroskanym wzrokiem, w którym kryły się łzy.
  -Nie odważyłaby się. Jestem jej potrzebna. A teraz pozwól, bo mam randkę z basenem. -starałam się wszystko obrócić w żart. Brenda pogłaskała mnie czule po policzku.
  -Mam nadzieję, że los postawi na twojej drodze księcia z bajki. -na te słowa się roześmiałam.
  -Ja i książę? To nie przejdzie. Nie jestem księżniczką.
  -Ależ jesteś kopciuszkiem. -ucałowałam ją w policzek, a sama skierowałam się w stronę mojego pokoju na poddaszu. Jakby nie patrzeć moje życie naprawdę jest podobne do życia kopciuszka, ale los tak bardzo mnie kocha, że sprawi abym spotkała księcia z bajki. Przebrałam się w krótkie spodenki, a bluzkę zastąpiłam górną częścią stroju kąpielowego. Włosy upięłam w wysokiego koka. Tak ubrana poszłam do ogrodu, by wskoczyć do basenu i wyczyścić te zakichane dno. Stałam z tą szczotką w tej wodzie chyba dwie godziny. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila a się rozpuszczę. Wychodząc byłam padnięta. Nie czułam rąk, a było dopiero po piętnastej. Ostatnie czego chciałam to pastować podłogę w całym domu. Odstawiłam szczoty do kanciapy i poszłam do kuchni zgasić pragnienie. Czy to nie chore? Siedzisz w wodzie ponad dwie godziny, a chce ci się pić jakbym była na pustyni. Przy garach przywitał mnie nasz kuchmistrz Tom, którego nazywałam wujkiem.
  -Hej. -przywitałam się nalewając przy okazji chłodnej wody z miętą. Nachyliłam się nad jednym z garnków. Zapach rozchodzący się po kuchni był niesamowity. Tom wiedział jak łączyć smaki i zapachy, aby wszystko smakowało jak z królewskiej kuchni. -Z jakiej okazji pichcisz takie pyszności?
  -Tej flądrze nie potrzeba okazji, aby jeść wykwintnie. -roześmialiśmy się. Niby nie należy naśmiewać się z pracodawcy, ale moja ciotka nie jest normalnym szefem. -Słyszałem od Brendy co się dzisiaj stało.
  -E tam. -machnęłam ręką.
  -Twoi rodzice byliby z ciebie dumni. -zauważyłam, że dyskretnie wyciera spływającą łzę.
  -Ej... Faceci nie płaczą. -spojrzał na mnie.
  -Kiedyś ty tak wyrosła, co?
  -No jakoś niedawno. -obróciłam całą sytuację w żart i chyba się udało. Na jego twarzy wykwitł szczery uśmiech.
  -Leć bo Brenda mi głowę ususzy, że cię zatrzymuję. -mrugnął. Wyszłam z pomieszczenia i udałam się na poszukiwania. Mogła być dosłownie wszędzie. Po krótkim czasie udało mi się ją odnaleźć na jednym z korytarzy. Musiała usłyszeć moje kroki, gdyż podniosła głowę i spojrzała na mnie.
  -Rose masz jeszcze siłę?
  -Coś trzeba zrobić, zanieść, a może ci pomóc? -uśmiechnęła się tylko i uciszyła ręką.
  -Czyli, że masz jeszcze siłę. -popatrzyłam się na nią dziwnie. -Jeżeli nie chcesz się spóźnić na zajęcia w studio to lepiej się pośpiesz. -już miałam odchodzić, gdy złapała mnie za łokieć. -Tylko pamiętaj...
  -Octavia nie może mnie widzieć. -dokończyłam za nią. W podskokach wbiegłam na poddasze do mojego pokoju. Porwałam z krzesła moją torbę i niemalże biegiem ruszyłam w stronę dobrze mi znanego miejsca. Przemierzałam park z uśmiechem na twarzy. W końcu doszłam do budynku studia tańca. Nie mogłam wejść tak jak inni normalnie. To wiązało się z pewnym ryzykiem. Musiałam wskoczyć przez okno na tyłach. Tak jak zwykle nie przysporzyło mi to żadnych problemów. Znalazłam się w jakimś pomieszczeniu, nie obyło się oczywiście bez tego abym nie uderzyła w stary odkurzacz. No nie mogą go przestawić. Wyklinając zakurzony odkurzacz przeszłam do sali, o której praktycznie nikt nie wiedział prócz woźnej i dyrektora tego miejsca. A mianowicie niewielkie pomieszczenie, które znajdowało się po drugiej stronie weneckich luster. Ściągnęłam z siebie niepotrzebne rzeczy rzucając je niedbale w kąt. W sali naprzeciw znajdowało się z dziesięć osób w tym moje kuzynki. Nie rozumiem dlaczego one tu chodzą. Przecież one nie potrafią tańczyć. Do środka weszła pani Smith nauczycielka, a za nią osoba którą już dzisiaj spotkałam. Przyglądałam mu się z zaciekawieniem. On pochłoną całą moją uwagę. Nie słuchałam Smith. Zapewne mówiła coś, że dzisiaj Michael Jackson nauczy nas jakiegoś układu. Usłyszałam pierwsze takty piosenki, a muzyka wypełniła mnie aż po czubki palców. Pozwoliłam prowadzić jej się we śnie jakim jest taniec...

****

Z niechęcią przekroczył próg studia tańca. Dobrze wiedział jak się skończy ta wizyta. Kolejny napad fanek tego dnia. Tego by nie przeżył. Gdyby były jak ona... Rose. Cały czas zaprzątała mu myśli. Czyżby zakochał się od pierwszego wejrzenia? Nie raczej nie. Najwidoczniej polubił ją jako przyjaciółkę. Pomimo tego, że jej nie znał zaintrygowała go. Nie była jak inne kobiety, przy nim nie stawała się kimś innym. Po prostu była sobą. Tak rozkojarzony wszedł do sali luster wraz z nauczycielką tańca. Nawet nie zauważył kiedy do niego dołączyła. Czyżby nieznajoma aż tak zajmowała jego umysł, że ten nie zwracał na nic uwagi? Najwidoczniej tak choćby dlatego, że nie traktowała go jak boga. Musiał wrócić z obłoków, ponieważ miał przeprowadzić zajęcia.
  -Pewnie wszyscy mnie znacie, więc myślę, że nie muszę się wam przedstawiać. -zaczął. -Pokażę wam układ do Beat it i mam nadzieję, że szybko go załapiecie. -uśmiechnął się do nich. -teraz mógł się przyjrzeć wszystkim dziewczęta stojącym na przeciw niego. Tak jak myślał. Robiły do niego maślane oczka. Rozbrzmiały pierwsze takty muzyki. Najpierw sam zaprezentował im układ. -Myślę, że jest to na tyle proste, że dacie radę się tego nauczyć.
-tym razem już nie mógł dać się porwać muzyce. Powoli uczył każdego kroku. Po dwóch godzinach nadszedł czas, aby połączyć wszystkie kroki w jedną całość. -Teraz dajcie się ponieść. Nie myślcie co macie zatańczyć, gdzie postawić następny krok. Po prostu się w to wczujcie. -muzyka ponownie rozbrzmiała po sali. Poruszał się jak kot będący w swoim żywiole. Z gracją i precyzją przechodził z jednego ruchu do drugiego. Towarzyszyło mu dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale nikt z osób obecnych na sali. To był wzrok przeszywający go, przepełniony ciekawością. Wydawał mu się znajomy. Jakby ktoś na niego już tak patrzył. Nie mógł wiedzieć kto to jest, bo nie potrafił sobie przypomnieć kto w ostatnim czasie obdarował tego rodzaju spojrzeniem. W pewnym momencie skupił swój wzrok na lustrze. Przeraził się gdy dostrzegł wirujące pasma włosów tuż przed nim. Były dla niego nieosiągalne, były tam po drugiej stronie...

***
Byle zdążyć, byle zdążyć... Powtarzałam swoją modlitwę biegnąc co sił w nogach. Zagapiłam się i nawet nie zauważyłam kiedy Octavia wraz z moimi kuzynkami wyszła. Miałam przekichane mówiąc jednym słowem. Jednak gdzieś tam  w całym tym zamieszaniu po głowie chodził mi on. Tak bardzo chciałam, by w tamtym momencie bariera jaką było lustro nie istniała. Chciałam stanąć przed nim i zatopić się w jego czekoladowych tęczówkach. Ze mną jest totalnie coś nie tak. Dlaczego mówię o nim tak poetycko? Ogarnęłam swoje myśli i biegłam dalej. Poruszałam się coraz szybciej. Zbyt ostro chciałam wziąć zakręt na skrzyżowaniu ulic i nim się obejrzałam uderzyłam w nieznajomego. Obróciłam się w locie i czekałam na ból po zderzeniu z chodnikiem. Jednak tak się nie stało tajemniczy osobnik złapał mnie w tali, a nasze twarze znajdowały się niezwykle blisko siebie. Lekki zarost w postaci brody oraz wąsów zrobił jego twarz. Ale największe wrażenie zrobiły na mnie jego oczy o odcieniu gorzkiej czekolady. Tylko jedna osoba mogła mieć takie oczy.
  -Mike...? -wychrypiałam.
  -Aż tak mnie poznać? -postawił mnie do pionu, ale nie wypuszczał ze swoich objęć.
  -Następnym razem zrób coś z oczami. -uśmiechnął się przygryzając przy tym wargę.
  -Nie podobają ci się?
  -Nie... Wręcz przeciwnie. -czy ja zawsze muszę mówić to co myślę?
  -Miło mi, że podobają ci się moje oczy. -uśmiechnął się nieśmiało. Ciekawe czy zdawał sobie sprawę, że cały czas trzyma mnie w ramionach.
  -Czy mógłbyś mnie pościć?
  -Nie, bo znowu się przewrócisz, a ja cię nie zdążę złapać?
  -To będę leżeć plackiem na ziemi, a rano zeskrobią mnie szpachelką. -na moje słowa się roześmiał. Wypuścił mnie ze swojego uścisku. I szczerze? Żałuje, że go o to prosiłam. Lewą ręką przetarł kark. Na jego nadgarstku znajdował się zegarek, którego wskazówki pokazywały dziwną godzinę. Złapałam go za dłoń tak bym mogła odczytać ile czasu zostało mi do śmierci. Na mój gest lekko się wzdrygnął.
  -Jasny gwint... -wyszeptałam. Byłam spóźniona prawie godzinę.
  -Hej stało się coś? -zapytał z wyczuwalną troską w głosie.
  -Posłuchaj chętnie bym z tobą pogadał, ale jestem sporo spóźniona i jeżeli nie zjawię się tam gdzie mam być za pięć minut to po mnie. -starałam się mówić szybko.
  -Może cię podrzucę?
  -Nie lepiej nie. -zaprzeczyłam pośpiesznie. -To widzimy się kiedyś... -już miałam odchodzić, gdy zrobiłam coś czego po sobie się nie spodziewałam. Odwróciłam się do niego i pocałowałam w policzek -Jeszcze raz dziękuję.
  -Mógłbym cię częściej łapać. -mrugnął, a ja się tylko uśmiechnęłam i odeszłam
 Za kolejnym zakrętem ponownie przyśpieszyłam i już po chwili byłam w domu. Weszłam do środka i pierwsze co to otoczyło mnie stado sępów.
  -Gdzieś ty się dziewucho podziewała? -zapytała moja ciotka.
  -Pewnie dawała dupę jakiemuś menelowi. -odezwała się Dorothy i razem z siostrą zarechotały.
  -Co tak stoisz? Wio do roboty. -czym prędzej czmychnęłam przed jej zabójczym wzrokiem. Resztę dnia aż do później nocy spędziłam na pastowaniu wszystkich podłóg w całej tej zakichanej willi. Zastanawia mnie jedynie jakim cudem dostałam się do mojego pokoju i trafiłam na łóżko. Nim się obejrzałam odleciałam do krainy snów.

   Moja pobudka nie była miła.
  -Wstawiaj ladacznico gościa mamy mieć, a dom się sam nie posprząta. -obudził mnie skrzek Octavi dochodzący z głośnika w moim pokoju. -I nie zapomnij o moim koktailu odchudzającym. -z ogromną niechęcią zwlokłam się z mojego cieplutkiego wyrka. Przebrałam się w uniform. Z przyzwyczajenia spojrzałam na kalendarz. Za dwa dni moje urodziny. Jednak nikt nie będzie o nich pamiętał, bo wtedy mają również święto moje kuzynki. Założę się, że zorganizują wielką imprezę. Więcej nie rozwodziłam się nad tym tematem. Zabrałam się do roboty, ale najpierw zaniosłam koktail osobie, której odchudzanie nawet nie pomoże. Cały czas pomagała mi Brenda. Jak zwykle umyłam okna, podłogi i zastawiłam stół najdroższą zastawą porcelanową. Gdy wszystko było dopięte na ostatni guzik cała obsługa ustawiła się w rządku przed głównym schodami. Przed nami chodziła Octavia w jej różowym szlafroczku z piórkami.
  -Macie się zachowywać kulturalnie. Zero wyskoków. Jeżeli spieprzycie jakąkolwiek nawet najmniej istotniejszą rzecz wylatujecie. Rose, Lydia! Usługujecie. -już jej nie było. Każdy poszedł robić to co do niego należało. Razem z Lydią czekałyśmy w jadalni. Żadna nie odzywała się słowem. Wyglądałyśmy jak przestępy idący na ścięcie. W końcu dało się słyszeć głosy zachwytu, a do pomieszczenia wszedł...

***

Nie miał ochoty iść na to spotkanie. Wiele się nasłuchał o Octavi Cortez. Nie były to zresztą rzeczy pochlebne. Jednak przyszedł tu z nadzieją na spotkanie jej. Dlaczego na to liczył, przecież to może być zwykła zbieżność nazwisk? Może ta dziewczyna obudziła w nim jakieś uczucie? Nie raczej nie. Aby mówić o miłości jest jeszcze za wcześnie. Lecz czy miłość nie zna czasu ani miejsca? Cały czas myślał o jej wystraszonym spojrzeniu, gdy wczoraj na niego wpadła. Przy niej czuł się niesamowicie. Zastanawiało go wiele rzeczy. Zadawał sobie pytania na które próbował znaleźć odpowiedzi. Stał przed ogromnym drzwiami do willi. Dlaczego się na to zgodził? Chociaż by dlatego, że kiedyś bardzo dawno pan Antonio Cortez uraczył go kilkoma radami, a on sam chciał w ten sposób oddać mu pewien chołd? W końcu dwuskrzydłowe, dębowe drzwi się otworzyły, a przed nim stała kobieta, która użyła zdecydowanie za dużo botoksu.
  -Michael miło cię widzieć. -zaprosiła go do środka. -Poznaj moje córki Madeline i Dorothy. -wskazała na dwie blondyneczki skąpo ubrane.
  -Dzień dobry. -przywitaj się całując kobiety w dłoń. Wymagało tego od niego jego wychowanie. Jego matka zawsze mu powtarzała, że kobiety należy szanować. -Zapraszam do jadalni. -powiedziała gospodyni i zaprowadziła gościa na miejsce. Nie czuł się tu komfortowo. Wchodząc do pomieszczenia jego uwagę przykuły dwie dziewczyny ubrane w uniformy kelnerek. Jedna z nich miała rude włosy opadające na ramiona. Natomiast druga ciemne, brązowe włosy spięte w kucyka. Ich spojrzenia się spotkały. Lecz dziewczyna natychmiast spuściła wzrok w dół. Jedyne co przeszło Michaelowi przez myśl to "Rose?" Zasiedli do stołu, a siostry szczerzyły się do siebie. Podano potrawy. Pomyślał, że wypadało by zacząć rozmowę.
  -Pani Cortez czy mógłbym zadać pytanie? -spytał patrząc w oczy kobiecie.
  -Oczywiście panie Jackson.
  -Słyszałem, że świętej pamięci państwo Cortez mieli córkę. Proszę wybaczyć ciekawość, ale co się z nią stało? -kobieta nie spodziewała się tego pytania.
  -Tak mój brat miał córkę.
  -Ale jak to miał?
  -Biedactwo załamało się po stracie rodziców. -mówiła poruszonym tonem. Wydawać by się mogło, że udaje poruszenie. -Nie miałam wyboru i musiałam biedaczynę umieścić w ośrodku psychiatrycznym. Niedawno dostałam wiadomość, że nie wytrzymuje już trwającej kilka lat depresji i dogorewa w jednej z sal. -znów westchnęła. -Jedyny plus jest taki, że w końcu spotka się ze swoimi rodzicami. -w jej głosie było słychać nutkę nienawiści. Octavia zakończyła swoją opowieść. Wszystko niby wróciło do normy gdyby nie pewien szkopuł. Rose niby to przez przypadek wylała na kobietę dzbanek wody. Natomiast ta spurpurowiała ze złości. -Wypad na kuchnię. -wycedziła przez zęby, a dziewczyna zniknęła w najbliższym korytarzu. -Najmocniej pana przepraszam, ale pójdę się przebrać. -wstała i wyszła, a on został sam w jadalni z dwiema dziewczynami, które rozbierały go wzrokiem. Dla niego nie była to komfortowa sytuacja.
  -Którędy do toalety? -spytał się jednej z dziewczyn.
  -Tamtym korytarzem do końca. -odpowiedziały chórkiem. Wstał z miejsca i ruszył we wskazanym kierunku. Gdzieś tak w połowie drogi zauważył Rose, która rozmawiała z czarnoskórą kobietą. Najwidoczniej ją pocieszała. Ale dlaczego? Przecież ona rozlała tylko wodę, a może chodzi o coś więcej? Kobieta oddaliła się od dziewczyny, a wyżej wspomnina ruszyła szybkim krokiem chciała oddalić się z tego miejsca. Lecz on na to jej nie pozwolił...

****

Tego było już za wiele. Ona mogła wmawiać ludziom których spotykała, że córka Cortezów jest w psychiatryku, ale nie miała prawa mówić, że umieram! Specjalnie wylałam na nią tą zakichaną wodę. Szczerze? Na pewno mi się oberwie, ale miałam to w głębokim poważaniu. W drodze do kuchni spotkałam Brende, której wszystko opowiedziałam. Gdy tylko usłyszała część opowieści stwierdziła, że nie zdziwi się jeżeli po leczniczym koktailu dostanie biegunki. Zostawiła mnie samą, a sama ruszyła spełnić swój morderczy plan. Zrobiłam parę kroków w przód, gdy nagle ktoś złapał mnie za łokieć i odwrócił w swoją stronę. Byłam pewna, że to Octavia. Jednak moje oczekiwania były mylne.
  -Mike? Nie powinieneś być w jadalni?
  -Znam pewne sztuczki, aby się wymknąć. -posłał mi jeden z tych swoich uśmiechów. -Dlaczego tak zareagowałaś, gdy Octavia wspomiała o córce państwa Cortez? -no pięknie.
  -Niby jak? -odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
  -Specjalnie wylałaś na nią tą wodę. -to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
  -Dzbanek mi się wyślizgnął z ręki. Zresztą co się będę tłumaczyć. Każdemu się może zdarzyć. -chyba mi uwierzył. Dlaczego mu nie powiem, że nie jestem w psychiatryku? -Radziłabym ci wracać, bo jak mnie z tobą zobaczą to marny mój los. -najwidoczniej nie zrozumiał sensu moich snów.
  -Czemu marny jest twój los?
  -Naprawdę musisz wiedzieć? Lepiej idź. Muszę wracać do pracy. -odwróciłam się i już mnie nie było. Co ja wyprawiam? Z jednej strony miła, a z drugiej próbuje go spławić. Zajęłam się zmywaniem naczyń. Pogadałam sobie trochę z Tomem, a gdy wracałam do siebie usłyszałam, że ciotka zaprosił Michaela na przyjęcie urodzinowe Madeline. Coś we mnie pękło nie wiem co, ale czułam się źle psychicznie. W tak podłym nastroju zasnęłam czekając na lepsze jutro.

Czy można się zakochać w niecałe trzy dni? Teoretycznie to niemożliwe, ale w praktyce wygląda to nieco inaczej. Miłość nie wybiera dnia, czasu ani godziny. Przychodzi nagle niespodziewanie. Jak to ujął Tom? Powiedział coś w stylu "Miłość jest jak sraczka. Przychodzi z nienacka i jeszcze bardziej niespodziewanie odchodzi." Ależ poetyckie to porównanie. Żałuję, że dwa dni temu odprawiłam Michaela z kwitkiem. Tak bardzo chciałam z nim pogadać. Jak opowiedziałam Carol co zaszło stwierdziła, że jestem do dupy i powinnam się leczyć, bo sam Michael Jackson za mną lata. Co ja się nasłuchałam jaka to nie jestem. Na koniec stwierdziła, że idziemy na ten zakichany bankiet.
  -Ma tu błyszczeć. -ciotka wskazała na swoją sypialnię? Nie to nie wyglądało jak sypialnia, a raczej jak...chyba nie ma słowa jakim można by to określić. -I nie próbuj kombinować, żeby się stąd wyrwać. Myślisz, że nie wiem jak tańcujesz sobie za weneckim lustrem? -mina mi zrzedła. Skąd ona wie. -Co myślałaś, że przede mną to zataisz? Otóż nie. Przede mną nic nie ukryjesz. Byłbym zapomniała. Wara od Jacksona. Należy do Madeline. Dorothy jest za głupia na niego. -ona śmie mi grozić. Zresztą co ja bym jej zrobiła. -I pamiętaj. Tu ma być błysk. -wyszła zostawiając mnie samą w swojej jaskini. Zrezygnowana zaczęłam czyścić podłogę. Nienawidzę tej starej, nafaszerowanej botoksem jędzy. Czy wspominałam, że plan Bredny się powiódł? Nie? To teraz już wiecie. Takiego ubawu to ja jeszcze w życiu nie miałam. Po jakiejś godzinie miałam wrażenie, że syfu w pokoju przybyło. Moją katorżniczą pracę przerwała roześmiana Carol.
  -Gotowa na balety? -wkroczyła do pomieszczenia z wielkim bananem na twarzy. -Boże, tu chyba nie było sprzątane od zeszłych świąt. -stwierdziła omiatając pokój spojrzeniem, które zatrzymała na mnie. -Ty jeszcze nie gotowa?
  -Mówiłam ci już, że nie mogę iść. Mam co robić. -pokręciła tylko głową.
  -My się tym zajmiemy. -w drzwiach stanęła Brenda wraz z całą ekipą sprzątającą tego domu. -Kopciuszek niech się ruszy, bo jego książę nie będzie wiecznie czekać. -rzuciłam im się wszystkim na szyję i wyściskałam za wsze czasy. Wtedy coś do mnie dotarło.
  -Ale ja nie mam co na siebie włożyć.
  -Wszystkiego najlepszego. -Carol wyciągnęła zza siebie czarny pokrowiec. -O wszystkim pomyślałam, więc chodź się przebrać. -pociągnęła mnie za sobą do mojego pokoju, a pięć minut późnej stałam przed lustrem ubrana w czarne, przylegające do ciała spodnie, coś co przypominało biustonosz, ale nim nie było i czarny żakiet z podwiniętymi rękawami, a do tego czarne buty na koturnie.
  -Nie uważasz, że wyglądam jakbym szła na pogrzeb?
  -Na pogrzeb to ty zaraz pójdziesz, ale swój.
  -Ale ten strój odkrywa mi cały brzuch.
  -I o to chodzi. -skwitowała wiążąc mi na głowie kucyka. Podała mi materiałową maskę ze złotymi zdobieniami. -Będzie pasować idealnie. Ale czegoś mi tu brakuje. -dodała przyglądając mi się.
  -Chyba mam coś co będzie do tego pasować. -z dużego kufra wyciągnęłam czarną fedorę mojego taty. Założyłam ją na głowę.
  -Wyglądasz łał, a teraz chodź pokazać się reszcie. -pociągła mnie za sobą na dół do sypialni Octavii, gdzie praca szła pełną parą. Gdy mnie zobaczyli szczęki im tak trochę opadły. Cała męska ekipa wlepiała we mnie wzrok.
  -Wyglądasz jak...
  -Cicha pani gangster ociekająca seksapilem. -skwitował jeden z ogrodników.
  -Bawcie się dobrze. -powiedziała Brenda, gdy zniknęłyśmy za drzwiami. Po piętnastu minutach przekroczyłyśmy próg ogromnej sali.
  -Carol, mi się wydaje, czy wszyscy się na nas patrzą. -spytałam rozglądając się po zgromadzonych.
  -Oj kochana wszyscy to mało powiedziane. -udałyśmy się w stronę stolika z pączem. Gdzieś w tłumie wychwyciłam sylwetkę Michaela. Moje serce zaczęło bić szybciej, gdy pochwyciłam z nim kontakt wzrokowy. Odwróciłam się w stronę przyjaciółki, która najwidoczniej była z siebie zadowolona. -Twój książę tu idzie. -wyszeptała mi na ucho i zniknęła w tłumie.
  -Czekaj co? -czy ona zawsze musi mi to robić.
  -Czy mogę panią prosić? -usłyszałam ten delikatny głos za sobą.
  -Prosić? Prosić do czego?
  -Do tańca. -odrzekł kiedy odwróciłam się w jego stronę. Podałam mu rękę na zgodę, a on ją pochwycił prowadząc mnie na parkiet. Rozbrzmiały pierwsze takty tanga. Ten taniec jest podobno tańcem zakochanych. W jego ramionach czułam się jakbym fruwała w powietrzu. Nasze ruchy były przepełnione namiętnością. Czułam wzrok wszystkich zgromadzonych na sobie. Miałam wrażenie, że swoim spojrzeniem zagląda do najskrytszych zakamarków mojej duszy.
  -Powiedz, czy my się znamy? -zapytał uwodzicielskim tonem.
  -Może. -postanowiłam się trochę pobawić.
  -Spotkaliśmy się kiedyś?
  -Dużo ci to powie jeśli odpowiem tak? -zmysłowo wyszeptałam mu do ucha.
  -Więc kim jesteś?
  -Nikim ważnym. Ona powiedziała, że umieram. -postanowiłam odpowiadać zagadkami. Nie zadawał już pytań. Wirowaliśmy dalej łącząc się ze sobą w muzyce. Nasze ruchy przybrały na agresywności. Nim się zorientowałam nasze twarze były blisko siebie.
  -Czy będziesz na mnie zła?. -chyba przeczuwałam co zaraz zrobi.
  -Nie. -odpowiedziałam jedynie, a on przyciągnął mnie do siebie jakby się bał, że mu ucieknę, ale ja nie miałam takiego zamiaru. Na swojej twarzy poczułam jego ciepły oddech, który delikatnie muskała moją skórę. Wtopił swoje usta w moje i poczułam ich słodki smak. Zastygliśmy na środku sali w namiętnym pocałunku. Wplotłam palce w jego loki, a w moim brzuchu poczułam stado motyli. Oderwał się ode mnie dosłownie na milimetr, a ja zatopiłam się w jego czekoladowych oczach. Nie zwracałam uwagi na nic. Był tylko on. Z błogiego transu wyrwała mnie...
  -Huston mamy problem. Octan przed chwilą wyszedł. -dopiero po chwili moje trybiki w mózgu przetworzyły jej słowa. -Więc sorcia księciunio, ale porywam ci kopciuszka. -pociągnęła mnie za rękę, a ja zdążyłam posłać mu ostatni uśmiech. Wsadziła mnie siłą do samochodu. Nie wiem czemu, ale było mi strasznie gorąco. Opuszkami palców przejechałam po wardze. -No nie znałam cię od tej strony Rose. Buzi, buzi już na pierwszej randce?. -posłałam jej mordercze spojrzenie. Ta się tylko uśmiechnęła i podała mi worek z ciuchami. -Przebierz się.
  -Skąd ty?...
  -Przezorny zawsze ubezpieczony. Nawiasem mówiąc ładna z was para.
  -Oj zamknij się.
  -Tak słodko razem wyglądaliście. -zrobiła taką minę, która miała imitować rozpływanie się nad słodkim kotkiem.
  -Skończysz? -to co miałam na sobie rzuciłam na tylnie siedzenie. Jakimś cudem dotarłyśmy przed Octavią. Pożegnałam się z przyjaciółką, a sama ruszyłam w stronę domu.
  -Już jesteś? -w progu zastała mnie Brenda.
  -Okazało się, za Octavia się szybciej zerwała. -dodałam nieco smutna.
  -Spokojnie. -pogłaskała mnie po ramieniu. -Z tego co widzę to wolałabyś tam zostać. -uśmiechnęła się dwuznacznie.
  -Ty też przeciwko mnie? -dodałam żartobliwie.
  -Czyli jednak coś było?
  -Nic nie było. -uniosła jedną brew. -Carol z chęcią ci opowie co było.
  -A jednak. Moja mała Rose dorasta. A teraz wio spać, bo do roboty nic nie ma, a jutro szkoła. -posłusznie udałam się do łóżka. Sen nadszedł niespodziewanie. Co mi się śniło? Lepiej niech to pozostanie tajemnicą...

***

Kim była ta tajemnicza dziewczyna. To była chwila. Nie panował nad sobą, nawet nie
wiedział kiedy musnął jej usta. Chciał znów poczuć ich słodki smak i ciepło. Chciał znów wirować z nią na parkiecie. Wydawała mu się taka znajoma. Miał co do tego podejrzenia kim mogła być, ale postanowił to sprawdzić. Jeden telefon do menadżera i wylatuje na miesiąc. Czyżby zapomniał o małej niewinnej Rose. Na pewno nie. Bo on czuje, za ona jest kluczem do całej zagadki...

****

To jest chore jeżeli człowiek cały czas myśli o jednej osobie. Ledwo ją zna, a tu co? No właśnie nie wiem. Chyba powinnam iść do lekarza. Całe szczęście Octavia mnie wczoraj nie przyłapała. Dzięki ci niebiosa! Cała ekipa w domu zauważyła, że coś nie tak. Tom stwierdził, że się zakochałam w pewnym jegomościu. Oczywiście oberwał z naleśnika i siedział już cicho.
Szłam chodnikiem ze spuszczoną głową. Słońce grzało dzisiaj niemiłosiernie. Byłam umówiona z Carol na przystanku. Oczywiście doszłabym tam, gdyby nie to, że wpadam na ludzi dosyć często. Tak było i teraz.
  -Przepraszam. -rzuciłam cicho.
  -Ostatnio coś często na mnie wpadasz Rose. -usłyszałam za sobą cichy chichot. Mimowolnie się uśmiechnęłam.
  -A pan się nie zgubił panie Jackson? -odwróciłam się w jego stronę. Jak zwykle. Na głowie miał fedorę, a na twarz opadały niesforne loki. I ten jego uśmiech. Dopiero teraz dostrzegłam, że w ręku trzyma czerwoną różę.
  -Nogi same mnie tu przeprowadziły. -posłał mi uśmiech firmowy numer pięć. -Chciałem się pożegnać. -że co?
  -Już wyjeżdżasz? -spytałam starając się ukryć mój smutek.
  -Ej czy ty się smucisz?
  -Nie będę miała na kogo wpadać. -rzuciłam żartobliwie.
  -No rzeczywiście to jest katastrofa. -dodał z udawanym przejęciem. Niedługo tak wytrzymaliśmy, bo chwilę potem wybuchliśmy śmiechem. -To może dasz się zaprosić na spacer? -akurat teraz dostałam wiadomość sms. Nie zgadniecie od kogo. Tak, od Carol.
"Kobieto idź z nim na tą randkę, a później mi wszystko opowiesz. O mnie się nie martw." skąd skubana wiedziała. Michael patrzył na mnie wyczekująco.
  -Z wielką chęcią pójdę z tobą na spacer. -uśmiechnęłam się.
  -Byłbym zapomniał. -podał mi różę. Była niezwykle piękna.
  -Dziękuję. -wziął mnie pod rękę i ruszyliśmy do pobliskiego parku. Chyba zapomniał o tym co się wczoraj wydarzyło, a może... Tym nie będę sobie zawracać głowy. Tego ranka bawiłam się świetnie. W jego towarzystwie czas mija niezwykle szybko. Opowiedział mi wiele ciekawych historii. Z wielką uwagą chłonęłam każde jego słowo. Niestety to co dobre szybko się kończy więc musiał już jechać na samolot. Tak cholernie bardzo chciałam, żeby został. No ale kim on jest. Nagrania i te sprawy, więc chyba już jest przyzwyczajony do częstej zmiany miejsca zamieszkania. W następnym momencie widziałam już tył odjeżdżającej taksówki.
  -I co, i co, i co? -czyżby to była Carol.
  -Co co?
  -No jak to co, powiedziałaś mu?
  -Nie. Skąd wiedziałaś gdzie jestem? -uciekała ode mnie wzrokiem. -Śledziłaś mnie.
  -No tak trochę. Opowiadaj jak było?
  -Normalnie. Nie ma co się ekscytować. -ruszyłam ścieżką, nawet nie wiem gdzie. -Najwidoczniej to wczorajsze to była chwila. Zresztą co ja sobie wyobrażam. Dałam się ponieść wyobraźni i tyle.
  -Po pierwsze to zaiskrzyło i to było widać gołym okiem. A po drugie to nie wiem. -coś poruszyło się w krzakach. Ktoś tam musiał się ukrywać. Chciałam to sprawdzić, ale nie pozwoliła mi na to przyjaciółka, która niemal siłą zaciągnęła mnie na lody. Czułam wewnętrzną pustkę. Czy tak będzie wyglądać najbliższy czas?

Caluśki miesiąc chodziłam jak struta. Nic do mnie nie docierało. Byłam jak zjawa błąkająca się po korytarzach willi ze szmatką w ręku. Szkoła się skończyła, więc mamy wakacje. Ale co z tego jeżeli ja nie mam chęci do życia. Chyba jestem chora na...miłość. Wszyscy to zauważyli. Moje kuzynki co krok posyłały mi drwiące uśmieszki, podstawiały nogi, czy inne takie. Wszystko bylebym się przewróciła. Tego dnia również tak było. Dosłownie wszystko leciało mi z rąk. Stłukłam już chyba wszystkie talerze jakie miałam pod ręką. Zapowiadało się, że to będzie kolejny, długi, meczący poranek. Ze stanu otępienia wyrwał mnie dzwonek do drzwi.
  -Rose, drzwi! -wydała się jedna z sióstr.
  -Głucha nie jestem. -dodałam pod nosem. Poszłam otworzyć te drzwi. Ciekawe kogo niesie w ten jakże przyjemny ranek. Złapałam za mosiężną klamkę. Otwarłam drzwi, a w nich stał...on. Miał na sobie jeden z mundurów, oczywiście nie mogło zabraknąć czarnej fedory na jego głowie. W jego oczach widziałam ogniki radości, uśmiechał się tak jak nigdy.
  -Ja może pójdę po panią Cortez. -lekko oszołomiona chciałam wejść po schodach na górę.
  -W zasadzie przyszedłem do ciebie. -uśmiechnął się. To fakt, że się zdziwiłam, ale z drugiej strony to miłe. -Możemy porozmawiać?
  -Jasne. -odrzekłam. Czy ja się czułam skrępowana? Skrępowana to mało powiedziane.
  -Wtedy na przyjęciu. -czyli jednak pamięta. Jednak oczywiście ktoś musiał nam przeszkodzić. Do środka przez frontowe drzwi wparowała wściekła jak osa Octavia. W ręku trzymała... Nie ona nie mogła trzymać tego co widzę. Najwidoczniej to nie były zwidy. Ona naprawdę trzymała w ręku kapelusz i maskę w której byłam na przyjęciu. Za nią wbiegła Carol.
  -Proszę mi to oddać to należy do mnie.
  -Już ci wierzę młoda damo. -przystanęła gdy zobaczyła kto koło mnie stoi. -Kogo my tu mamy. Czyżby pan Jackson szukał swojego kopciuszka? -przeniosła wzrok na mnie. -Powtarzałam ci wiele razy. Przymykałam na wszystko oko, ale tym razem ci nie odpuszczę. -cisnęła pod moje nogi rzeczami, które trzymała w ręce. -Myślałaś, że się nie dowiem? Jesteś tak samo głupia jak twoja matka. -podniosła głos. -Nie stosowałaś się do moich uwag, więc będziesz patrzeć jak każdy pracownik jeden, po drugim wylatują za te drzwi. Zapłacą za twoje winy. -w moich oczach zbierały się łzy.
  -Nie będzie takiej potrzeby. -z jednego z korytarzy wyszła Brenda z całą ekipą. -Odchodzimy. -wszyscy naraz rzucili w Octavię fartuchami i ścierkami. Z tego wszystkiego powstał niezły haos. Wszyscy, którzy tu byli zaczęli się kłócić. Nawet moje kuzynki. Nie robiłam nic prócz patrzenia się tępo w ziemię. W tym momencie chciałam coś zmienić w życiu. Starałam łzę z policzka, chwyciłam najbliższy wazon i rzuciłam nim o ziemię. W jednej chwili wszystkie spojrzenia były skierowane we mnie.
  -Masz to zaraz posprzątać.
  -Nie. -powiedziałam stanowczo.
  -Coś ty powiedziała?
  -Powiedziałam nie. -podniosłam ton mojego głosu.
  -Jak śmiesz kwestionować moje rozkazy?! -zbliżyła się do mnie z zamiarem spoliczkowania mnie. Chwyciłam jej nadgarstek.
  -Jestem Rozalia Anabeth Cortez. Córka Antoniego i Adrianny Cortez. A ty nie będziesz mi mówić co mam robić już nigdy. -wysyczałam przez zęby. Odepchnęłam ją od siebie i spojrzałam na pozostałych. Mieli bardzo, ale to bardzo zdziwione miny. -Carol mam nadzieję, że dalej szukasz współlokatorki.
  -O matko! Lecisz ze mną do Los Angeles! -wykrzyczała i rzuciła mi się na szyję. Chwilę później otoczył mnie moja rodzina. Przebiegłam po wszystkich wzrokiem. Zatrzymałam się n postaci Michaela. Podnosił mój kapelusz. Wyrwałam się z objęć bliskich i podeszłam do niego. Moja twarz była bez wyrazu. Bałam się powiedzieć cokolwiek.
  -Czyli, że to ty byłaś kopciuszkiem.
  -Nie do końca, bo nie zgubiłam pantofelka. -uśmiechnęłam się nieśmiało.
  -Ale zgubiłaś to. -z kieszeni wyciągnął mój szafirowy naszyjnik. Porwałam go w dłonie.
  -Przeszukałam cały dom. Dziękuję. -rzuciłam my się na szyję.
  -Za to co się wtedy stało chciałem cię przeprosić. To było trochę głupie. -uśmiechnęłam się na to wspomnienie.
  -Czemu? To było nawet miłe. -chyba się zarumieniłam.
  -Do twarzy ci z rumieńcem.
  -Dziękuję panie Jackson, dziękuję. -uśmiechnęliśmy się do siebie.
  -Skoro się przeprowadzasz będę miał do ciebie bliżej.
  -Czyżbyś planował znajomość na dłuższą metę?
  -Teraz to jesteś już na mnie skazana. -uśmiechnął się tajemniczo
  -Ej gołąbeczki to kiedy ślub. -nie no ten Tom jak coś wypali to boki zrywać.
  -Ja tego kolesia ledwo znam, a ty mi mówisz, że mam z nim ślub brać?
  -A czemu nie? -zgromiłam go spojrzeniem. Później już siedział cicho.
  -Ale chyba bardzo chętnie poznasz tego oto tu pana. -odezwał się Mike.
  -Oj bardzo chętnie. -od tego dnia minęły dwa lata. Nawet nie pamiętam kiedy. Oczywiście między mną, a Michaelem układało się świetnie, chociaż dochodziło do pewnych zgrzytów. Ale chyba tak już musi być. Najwidoczniej los już bardzo dawno połączył nasze ścieżki. Z czego się niezmiernie cieszyłam.

Tak to właśnie wyglądało. Historia nieco zagmatwana, ale za to jaka. Myślałam, że te piętnaście minut to za mało. Carol już chyba z dziesięć razy odganiała Mike z pod drzwi. Cały on, nigdy się nie zmieni. Odpowiedziałam wam to, bo chciałam wam pokazać, że los czasami szykuje dla nas naprawdę wielkie niespodzianki. To ja zmykam. Pewnie mój książę czeka na mnie przy ołtarzu, a nie chcę się spóźnić, oj nie chcę, bo noc nieprzespaną będę miała zagwarantowaną. Żegnam się z moim poprzednim życiem i rozpoczynam całkiem nowy rozdział, a teraz idę ku przygodzie jaką jest życie...

"Los jest figlarzem, który lubi zaskakiwać."
 ~~~~~~~~
I jak? Wiem do bani.
Czytasz? Zostaw komentarz, to motywuje. :D

12 komentarzy:

  1. Wpadłaś do mnie dzisiaj i zostawiłaś komentarz, a ja z ciekawości weszłam na Twojego bloga i zobaczyłam, że napisałaś miniaturkę. Do miniaturek mam słabość odkąd pamiętam. Kiedy zaczynałam przygodę z blogiem, cztery lata temu, właśnie je najchętniej pisałam, ale też czytałam. Miło mi powrócić do starych wspomnień. No nic, nie będę się rozczulać nad przeszłością, piszmy o tym co stworzyłaś.
    Otóż bardzo, ale to bardzo spodobał mi się pomysł współczesnego Kopciuszka. Niby takie oklepane, każdy to zna i wie co się wydarzy, lecz Ty nadałaś temu pewnej świeżości i uroku. Przyjemnie czytało się tą historię. Począwszy od genezy stylu życia głównej bohaterki, aż po szczęśliwy happy end. Ogólnie to skradłaś moje serce już na samym początku, kiedy to Rose miała narysować Michaela. Nawet nie wiem czemu. Straszne ubolewam, że nie posiadam tej umiejętności, co główna bohaterka, mimo iż zawsze jej pragnęłam. Cóż nie można mieć wszystkiego. Kolejnym boskim elementem był taniec Rose. Pasja, która musi być rozwijana w ukryciu. Nie powiem, poruszyło mnie ta sytuacja. Sama kocham tańczyć i wiem jaką to sprawia radość.
    Dobrze, a teraz czysto ze strony formalnej. Podobają mi się opisy, zwięzłe i ciekawe. Kreacja bohaterów, również na plus. Szczególnie przypadła mi do gustu transformacja Rose, z podwładnej, biednej dziewczyny, do kobiety, która potrafi powiedzieć nie i przeciwstawić się ciotce - tyrance. Jeśli chodzi o dialogi, to moje serducho ukradły te z Michaelem. Były urocze, takie kochane i niewinne. Rozpływałam się, gdy je czytałam. Podsumowując cudnie wyszła Ci ta miniaturka, przyjemnością było spędzić czas na czytaniu jej. Mam nadzieję, że planujesz jeszcze napisać podobną. :)
    Życzę mnóstwa weny i pozdrawiam cieplutko.

    Love,
    Chelle

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miły komentarz. Tak naprawdę bałam się o to opowiadanie. Mogę cię jedynie zapewnić, że w głowie mam już kolejną ;)

      Usuń
    2. W takim razie nie mogę się jej doczekać :)

      Usuń
  2. Woooow, spodziewalam się kolejnej części opowiadania, ale to też jest super. :D Długie nawet, ale pochłonęłam to w całości. Ciężko o tym mówić, ale takie sytuacje w domach zdarzają się naprawdę. :/ Jak dobrze, że Mike ją stamtąd poniekąd wyciągnął. :D Strasznie tez lubię takie jednoczęsciowe opowiadania i powiedz mi teraz kochana, czy planujesz dodawać u siebie więcej takich ciućków? Bo ja chętnie poczytam. xD
    Życzę nóstwo weny i pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow,super notka, jestem po wielkim wrażeniem. Rose, jest miłą dziewczyną i jak najbardziej nadaje się na żone Michaela. Jej ciotka, zapatrzona w siebie kobieta, śmierdzący leń. Ja na miejscu Rose wyprowadziłam się, ale miałam bym potem wyrzuty sumienia, że zostawiłam tam ludzi, którzy kochali mnie jak rodzice.Jej ciotka miała serce z kamienia, kiedy czytałam o tym jak ta menda ją uderzyłam, chciała się znaleść w opowiadaniu i jej po prostu oddać. Dobrze, że spotkała na swojej drodze Mike, gdyby nie on nie wiadomo jakby ta historia się potoczyła. Czekam na nexta i na kolejną cześć opowiadania.
    Pozdrawiam i życzę dużo weny <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow,super notka, jestem po wielkim wrażeniem. Rose, jest miłą dziewczyną i jak najbardziej nadaje się na żone Michaela. Jej ciotka, zapatrzona w siebie kobieta, śmierdzący leń. Ja na miejscu Rose wyprowadziłam się, ale miałam bym potem wyrzuty sumienia, że zostawiłam tam ludzi, którzy kochali mnie jak rodzice.Jej ciotka miała serce z kamienia, kiedy czytałam o tym jak ta menda ją uderzyłam, chciała się znaleść w opowiadaniu i jej po prostu oddać. Dobrze, że spotkała na swojej drodze Mike, gdyby nie on nie wiadomo jakby ta historia się potoczyła. Czekam na nexta i na kolejną cześć opowiadania.
    Pozdrawiam i życzę dużo weny <3

    OdpowiedzUsuń
  6. No witam <3
    po 1 świetny pomysł na miniaturkę
    po 2 teksty w twoich opowiadaniach są nie do przebicia :D myślałam że się ze śmiechu popłacze jak Tom skomentował strój Rose :D
    po 3 ja chcę więcej takich miniaturek :)
    Pozdrawiam i życzę weny :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej skarbie!
    To jest zajebiste! Pomysł genialny, tak samo wykonanie. Cudo, cudo, cudo! Rozwalił mnie tekst z porównaniem miłości do sraczki, no po prostu mistrzostwo! :)

    /Twoja kaczuszka
    Martysia-Pysia

    OdpowiedzUsuń
  8. Hej!
    Historia świetna, mega mi się podobało:P
    Chyba się wzorowałaś trochę na filmie: 'Kopciuszek, roztańczona historia' - przez to miałam ciągle przed oczami Selenę Gomez xD
    Ogólnie super miniaturka, szkoda tylko że to ma jedną część bo człowiek się rozkręca, chciałby więcej a tu dupa xD
    Pisz częściej takie ;D
    No i rozdział wstawiaj swojej perelki tutaj!
    Pozdrawiam<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobra masz racje naoglądałam się tysiąca wersji kopciuszka i coś mnie tak podkusiło.

      Usuń