niedziela, 26 czerwca 2016

Miniaturka 1

 No witam was kochani!
Przybywam do was z czymś. No właśnie z czym.
 Rozdział to to nie jest. Musicie na niego jeszcze troszkę, ale tylko troszkę poczekać. To jest forma mojego podziękowania. Za co? A no za to, że chce wam się czytać moje marne bazgroły. Ja może nie będę się rozwodzić nad tym za długo, bo to jest długie w trzy i trochę.  Zdjęcia nie zawsze są adekwatne do opisu.
Moim zdaniem marnie to wyszło. Eh... Ale to tylko moja opinia. 
Więc zapraszam do czytania i komentowania, a anonimowcy wy wiecie co ;)
Wecia
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



"Kopciuszek"

Stoję przed lustrem w białej sukni... Nie powiem, że nie ale nawet całkiem niezła ze mnie
panna młoda. Za jakieś piętnaście minut stanę na ślubnym kobiercu na przeciwko mojego męża... Boże męża jak to pięknie brzmi... Chociaż mężem to on będzie za kwadrans. Jestem Rozalia Annabeth Cortez, a za niedługo Jackson. To nie jest żart, a dzisiaj nie mamy prima aprilis., więc jeżeli pomyśleliście o tym Jacksonie to macie rację. Mam zostać żoną człowieka, który zawładnął sceną muzyczną, który jest niekwestionowanym Królem popu, człowieka, który darzy niezwykłą miłością ten świat jak i jego najmłodszych mieszkańców, człowieka, który jest jak każda inna osoba stąpająca po tym świecie, człowieka, który odkrył kim naprawdę jestem. Zostało mi niewiele czasu, a ja miałam wam opowiedzieć historię. Historię mojego życia, historię współczesnego kopciuszka...

Kwiecień 1985
  -Rose, gdzie moja maseczka z ogórków? - tak, to moja ciotka Octavia... Wróć Octavia Cecilia Elizabeth Gabrielle II Cortez. Kobieta, która perfidnie przywłaszczyła sobie majątek moich zmarłych rodziców. Kim byli moi rodzice? Byli śpiewakami operowymi, którzy zginęli w katastrofie helikoptera. I w taki oto sposób zostałam sama na świecie. -Rose ile mam cię wołać? Za co ci ja płacę? -przecież ona mi  w ogóle nie płaci. -Masz szczęście, że cię jeszcze nie wyrzuciłam. Gdybyś nie była córką mojego durnego brata Antonia już dawno byś wyleciała na bruk.
  -Już idę ciociu.
  -Ile razy mam ci powtarzać nie mów do mnie ciociu, tylko pani Cortez! -niebiosa dajcie mi siłę. Jestem pokojówką we własnym domu. Genialne! Niosłam tej jędzy maseczkę z ogórków i koperku, żeby miała gładką skórę...
  -Tak jest. -odpowiedziałam, gdy tylko stanęłam obok niej.
  -Nałóż. -ja błagam wszystko tylko nie to. Tylko nie nakładanie tej papki na tą jej pomarszczoną twarz. -Na co czekasz?! Bierz się do roboty, bo i tak nic nie robisz. Tylko się obijasz caly dzień! -tak ja się obijam, a te jej córeczki odwalają całą robotę...
  -Mamo! Nie mam co na siebie włożyć. -można się zakrztusić powietrzem? Bo ja to właśnie zrobiłam. Ona nie ma co na siebie włożyć? A połowa jej pokoju to garderoba.
  -Córciu, ty we wszystkim wyglądasz pięknie. Zajrzyj do pudełka pod łóżkiem, a po szkole wybierzemy się na zakupy.
  -Jej... -klasnęła z satysfakcją w dłonie i wyszła z pokoju. To była Madeline. Typowa blondynka, która jest tapeciarą i ubiera się jak te spod lampy. Na każdym kroku stara się mi dokuczyć, ośmieszyć i ubliżyć. Oczywiście nie przyznaje się do tego, że jesteśmy spokrewnione. Wróciłam do przerwanej mi czynności...
   -Mamooo! -tym razem Dorothy. -Mam pogniecione ubrania.
  -Rose zajmij się tym. -druga z sióstr wcisnęła mi w ręce stertę swoich ubrań. Udałam się do pralni wykonać powierzoną mi czynność. Zanim zwróciłam ubrania właścicielce dostałam jeszcze z dwadzieścia rzeczy do zrobienia. Wykończona oddałam ubrania Dorothy. Taaak... Jest początek dnia, a ja już padam z nóg. Chyba ustanowiłam swój nowy rekord w jak najszybszego męczenia się pracą. Wróciłam do mojego błękitnego pokoju, który jako jedyne pomieszczenie w tym domu nie zmieniło się od śmierci rodziców. Łóżko stojące pod ścianą nienagannie pościelone. Biurko pod oknem, dywan pasujący do ścian, jakaś sosnowa komoda i szafa. Mój mały świat. Z szafy wyciągnęłam jakieś jeansy, bluzkę nie rzucającą się w oczy, a do tego szafirowy naszyjnik w kształcie serca. Dostałam go w spadku po mamie, a ona go od babci, a babcia...sami wiecie. Pamiątka od pokoleń. Wzięłam do ręki plecak. Ostatni raz omiotłam wzrokiem moją małą samotnie i ruszyłam w stronę wyjścia, aby następnie skierować się na przystanek autobusowy. Gdy doszłam na miejsce czekała na mnie moja przyjaciółka Caroline. Sympatyczna brunetka, która jest największą fanką Michaela Jacksona jaką znam.
  -Hej! -wykrzyknęła w moją stronę i rzuciła mi się na szyję.
  -Hej. Bo mnie udusisz...
  -Co tam u ciebie?
  -Tak jak zwykle. Rose tamto, Rose siamto, Rose paznokieć mi się złamał i takie tam.
  -Jak ty z nimi wytrzymujesz? Ja po pięciu minutach miałabym dość tych plastikowych siks.
  -To się nazywa przyzwyczajenie. -zachichotałyśmy. Roześmiane wsiadłyśmy do autobusu. W takich też humorach weszłyśmy do szkoły. Carol stanęła jak wryta. Wyglądała jakby zobaczyła ducha. Ścisnęła mnie za rękę, że ta zrobiła się biała.
  -Sprawdzian z historii. -położyła mi ręce na ramionach. -błagam powiedz, że umiesz cokolwiek.
  -Tak umiem. -spojrzała na mnie błagalnie. -I kolejny raz uratuje ci tyłek.
  -Jesteś wielka.
  -Ej, ja się jeszcze mieszczę się w drzwiach. -zachichotałyśmy ponownie i udałyśmy się pod salę historyczną. Dzwonek zadzwonił, nauczyciel przyszedł, sprawdziany rozdał, a ty jako szkolne dziecko masz go napisać. Czas mijał i dziwnym trafem lekcje kończyły się równie szybko jak zaczynały. Podczas przerwy obiadowej na korytarzu zrobił się ogromny tłok. Do moich uszu dolatywały piski, krzyki i wiwaty.
  -Carol nie wiesz co tu się dzieje? -zagadałam do przyjaciółki.
  -To ty nie wiesz? -pokręciłam głową. -A ja ci przypadkiem nie mówiłam?
  -Nie.
  -Bo dzisiaj do naszej szkoły przychodzi... Po prostu nie uwierzysz... No więc przychodzi Michael Jackson!!! -wywrzeszczała mi do ucha.
  -I o to tyle krzyku, że jakiś tam Michael Jackson postanowił odwiedzić naszą szkołę?
  -Nie jakiś tam tylko...
  -Skończ. Proszę
  -Ale myślałam, że się ucieszysz jak ja. Przecież lubisz słuchać jego utworów.
  -Tak lubię. Część mnie się cieszy. Niestety z drugiej strony będę miała przekichane.
  -A to czemu?
  -Moja ciotka nie przepuści okazji, żeby za zięcia mieć tego oto tam pana. -wskazałam dyskretnie na postać w kapeluszu. -Znając życie zaprosi go do nas, a mi pozostanie usługiwanie jemu, jak i mojej rodzince. Madeline będzie się do niego przystawiać. Zresztą Dorothy pewnie też... A poza tym skąd możesz wiedzieć, że nie jest zadufaną w sobie gwiazdką?
  -Poznałaś go? Nie. Więc może być zupełnie inny. Założę się, że nawet jeżeli by te dwie blondyny się do niego przedstawiały to je oleje i zainteresuje się twoją osobą.
  -Kim ja niby jestem, żeby się mną interesować? Jestem tylko zwykłą służącą, która prawdopodobnie będzie mu usługiwać.
  -Co to to nie. -pomachała mi palcem przed nosem. -Jesteś Rozalia Cortez, prawie dwudziestoletnia córka Antoniego i Adrianny Cortez, która jak rodzice jest utalentowana muzycznie, a tym bardziej tanecznie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, która potrafi dobrze radzić w każdej sytuacji. Wiesz co? To te dwie powinny się przed tobą płaszczyć i ci usługiwać. A teraz proszę idziemy na ostatnią lekcję jaką są zajęcia z rysunku i zgarniasz kolejną piątkę za swoje dzieło.
  -Ty wiesz jak mnie pocieszyć. -złapałam ją pod rękę i ruszyłyśmy w stronę sali plastycznej w podskokach. Usiadłyśmy w ostatniej ławce pod oknem. Zaczęłam wyciągać przybory z plecaka. Do klasy weszła pani Roberts.
  -Dzień dobry. Siadajcie. Na dzisiejszych zajęciach nie będziecie malować krajobrazów jak to było ustalone... -a miałam już pomysł na mój rysunek. -Macie 60 minut na namalowanie portretu naszego gościa. Zapraszam panie Jackson. -do sali wszedł mężczyzna. Na oko 27 lat chociaż wygląda na mniej. Piękny uśmiech, kruczoczarne, kręcone włosy opadające na ramiona i oczy... Sarnie oczy w których można by utonąć. Po przyjrzeniu się przybyszowi wróciłam do przerwanej mi czynności, a mianowicie szukania węgla kreślarskiego. -Technika dowolna. Najlepsza praca otrzyma szóstkę. -przez pomieszczenie przeszedł szmer. Oczy wszystkich dziewczyn były zwrócone na środek sali, gdzie stał nasz gość. Miałam wrażenie, że wszystkie naraz zemdleją, albo co gorsza zaczną krzyczeć. Osobiście nie interesowała mnie jego postać, chociaż...te oczy. Rose!

niedziela, 19 czerwca 2016

Do you remember... Rozdział 9

 No hej kochani!
No i masz w końcu dotarłam. Takie miałam tyci problemy techniczne o nazwie rodzeństwo, ale jestem. Jestem na tyle genialna, że kłócę się z panią weną, ale spokojnie. Nie w tym sensie co myślicie. Po prostu mam tysiące pomysłów na minutę. I mam parę sytuacji do opowiadania w zanadrzu.
Jak dobrze pójdzie i nie rozleniwię się na dobre to następny rozdział powinien się pojawić. A jak nie to mam przygotowanego asa w rękawie na sobotę. Taki suprajsik.
Nie przedłużając zapraszam do czytania i komentowania, a anonimowcy wiecie co macie zrobić :D

Wecia
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 *****

Co jest przelotne jak życie? W jednej chwili jest, by w drugiej zniknąć do innej osoby? Czy to nie przypadkiem szczęście? Właśnie tak z nim jest. Powinno się nim cieszyć kiedy nas odwiedza, bo kto wie ile z nami zostanie. Niektórzy martwią się, że bo porażce nigdy już nie będą mieli tego daru. I właśnie takich ludzi nie rozumiem. Od wczoraj jestem cała w skowronkach. Nawet Sam to zauważyła, gdy pozbyła się swojego kaca. Jak ona to ujęła "to teraz z górki do miłości"? Co miała na myśli mówiąc coś takiego. Nie raczyła mi tego wytłumaczyć, tylko wybyła gdzieś z Paulem. Przeczucie mi mówi, że niedługo będą najszczęśliwszą parą na kuli ziemskiej. Nie to co ja... Właśnie wtedy pomyślałam o Michaelu. Cieszę się, że ta cała sytuacja skończyła się tak, a nie inaczej. On ma niezwykle dobre serce, ale niestety może się na tym kiedyś przejechać i źle się to skończy. A tak właściwie ciekawe co teraz porabia. Zresztą co on może robić? Z pewnością siedzi w studio i nagrywa. Wczoraj wieczorem do mnie zadzwonił. Pogadaliśmy chwilę, opowiedział jak to u niego wygląda ta cała praca nad płytą, a skończyło się na tym, że streściłam mu ostatnie lata mojego życia. Że też nie zasnął podczas tej jakże ciekawej historii. Myślę, że teraz powinno być już wszystko dobrze. No jakbym jeszcze nie wyglądała jak zombi to by było spełnienie marzeń. Pół nocy siedziałam do pracowywując projekt dla Michaela. Dla tego efektu było warto się poświęcić. Jeszcze czeka mnie wykonanie tego wszystkiego, ale na papierze wygląda to super. Już nie mogę się doczekać wyboru odpowiedniego materiału. Znając życie już dawno siedziałabym w sklepie i dobierała fakturę materiału. Niestety na mojej drodze stanęły dwie rzeczy. Pierwsza: nie mam ściągniętych odpowiednich miar. Druga: facet od ściągania miar się rozchorował. Więc dzisiaj to ja się tym zajmuję i mam dość. Wysiadam psychicznie. Ja rozumiem klient nasz pan w ogóle, ale bez przesady. Szkoda, że nie wzięłam stoperów, ale teraz przy najmniej wiem kto z kim, gdzie i kiedy. I te ich narzekanie na to, że muszą stać bez szpilek, boso na lekkim podniesieniu. Jednak nawet jeśli bym wzięła je wszystkie do kupy to i tak nie miałyby szans z blond landryną, która stała przede mną.
  -Ałć! -krzyknęła, gdy chciałam przyszpilić odstający materiał jej sukienki.
  -Proszę pani, jeszcze nawet nie zaczęłam.
  -To lepiej zacznij, bo nie mam całego dnia na takie niedojdy jak ty. -schyliłam się do jej
stóp chcąc zaznaczyć nadmiar materiału na podszewkę. -Naprawdę skąd wy się bierzecie. Niby tacy wielcy projektanci, a ubieracie się gorzej niż bezdomni. -przegięła, tym razem blondyna przegięła. Miałam taką ochotę walnąć w tę jej pudrowaną buźkę. Ja naprawdę nie wiem co faceci w niej widzą. No ładna to ona jest, tak więc urodą nie grzeszy, ale to i tak mało powiedziane. Gdy tu weszła połowa męskiego personelu rzuciła się jej do stóp. Takiego cyrku to ja nie widziałam, jak żyje. I co ona ma jeszcze takiego, że przyciąga płeć przeciwną i nie tylko. Pieniądze multum pieniędzy i to chyba wszystko, bo IQ to chyba ma na poziomie zero. Dzielnie walczyłam z zebrania z niej miar, trzymając w ręku metr krawiecki. Siedziałam tu z nią od ponad pół godziny, a była możliwość skończenia wcześniej. Ale nie! Bo królowa musiała się umówić na kawę ze swoją kumpelą, jak jej tam było... Brook? Mniejsza o to. Po twarzy mojej klientki wywnioskowałam, że szykuje mi się kolejna ciekawa historyjka. Dajcie mi siłę. Błagałam w myślach. -Mam nadzieję, że ta sukienka nie będzie takim niewypałem jak poprzednia. Tym razem będę świecić.
  -Yhy...Jak choinka. -no nie, to miało zostać w mojej głowie. Ostatnim razem jak Lindsey powiedziała jej coś podobnego po pięciu minutach szukała nowej pracy.
  -Mówiłaś coś złociutka?
  -Jestem ciekawa dla kogo chce się pani tak stroić. -to żem się nieźle wpakowała.
  -Niech cię główka nie boli o takie rzeczy złotko. Żeby to pojąć musisz być z tej samej sfery co ja. -jest nadzieja, że nie będę słuchać jej historyjki. -Ale znaj moje dobre serce. -łaskawa. -Mam zamiar uwieść samego Jacksona. -czy ja dobrze zrozumiałam? Że ona chce co? Czułam jak coś we mnie pęka. Gdzieś w okolicy serca. Przecież on nie może być na tyle głupi, żeby z nią coś było. Ale przecież miłość nie wybiera... Przecież to nie moje życie, tylko jego. Ta lafirynda już rozwaliła jedno małżeństwo. Lecz co miałaby psuć w tym wypadku. Co mi odbija? Patrzyłam się tak na nią z rozdziawioną buźką. -Co ja ci mówiłam? Rusz się do roboty, bo świecić nie będę. -ta kobieta działa mi na nerwy. Wróciłam z powrotem do pracy. Po jakiś kolejnych piętnastu ciężkich minutach skończyłam. -Mam nadzieję, że już się nie spotkamy. A tak nawiasem mówiąc mów mi Mad.-powiedziała na odchodnym. Podeszłam do stołu i oparłam się o niego rękami. Nabrałam powietrza w płuca, by chwilę potem wypuścić je ze świstem. Z całego tego jej planu zrozumiałam tylko tyle: "bajecznie bogaty". Coś czuję, że nie wróży to nic dobrego. Pochyliłam się nad kartkami by pospinać je odpowiednio. Gdzieś w między czasie wpadła Steff z wiadomością, że czeka mnie jeszcze jedna osoba do mierzenia. Jaką ja miałam nadzieję, że to nie będzie kolejna lampucera. Wypełniałam metryczki. Do pomieszczenia wszedł zapewne kolejny klient.
  -Dzień dobry. Proszę mi podać książeczkę z projektem i stanąć w tamtym miejscu. -cały czas stałam tyłem do tamtej osoby tyłem. Podała mi książeczkę, a ja przyjrzałam się jej... -Michael? -spojrzałam na niego.
  -Też się cieszę, że cię widzę. -zajął miejsce na podwyższeniu. Spoglądał na mnie tym swoim pełnym radości i życia wzrokiem. Uśmiechał się promiennie. Ubrany w limonkową koszulę, przez której kołnierz były przewieszone jego okulary. Czarne spodnie, mokasyny, no i oczywiście białe skarpetki. Podeszłam do niego z metrem krawieckim w ręku. -Mam nadzieję, że mnie nie udusisz.
  -Żartowniś się znalazł. -powiedziałam trochę ironicznie.
  -Ktoś tu ma zły humor.
  -No ciekawe kto? -wywróciłam oczami. Już miał coś mówić, ale mu przerwałam. -Tylko mi nie mów, że mam tak nie robić.
  -Weź Jenn z tego co pamiętam to wczoraj byłaś jeszcze wesoła. Musiało się coś stać więc...? -skrzyżował ręce na piersi i podniósł prawą brew do góry.
  -Ciężki dzień po prostu.
  -A ja znam na to bardzo skuteczne lekarstwo.
  -Ej, ej... Tyś tu leczyć przyszedł? Bo mi się nie wydaje. -wiedziałam, że ta przymiarka może trwać w nieskończoność. Chyba Mike'owi zaczęło się nudzić, bo wiercił się i przestępował z nogi na nogę. -Mógłbyś przestać?
  -Ale ja nic nie robię. Stoję sobie grzecznie i tyle.
  -Jakbyś mógł jeszcze grzecznie stać byłabym wdzięczna.
  -Dla ciebie wszystko. -przyglądał się moim poczynaniom. Trochę mnie to peszyło gdy majstrowałam przy jego ramieniu.
  -Musisz się tak na mnie patrzeć?
  -Niby jak?
  -Peszysz mnie. -na te słowa się uśmiechnął.
  -A może być tak? -spojrzałam na jego twarz i momentalnie się roześmiałam, gdy zrobił zeza.
  -Bo ci tak zostanie.
  -I co z tego.
  -Oj dużo. -dodałam pod nosem. -Skończyłam! -wykrzyknęłam radośnie. Wróciłam do stolika podpiąć kartki z miarami. Żeby wszystkie spotkania takie były byłoby cudnie.
  -Robisz coś dzisiaj?
  -Nie wiem, ale chyba nie.
  -To świetnie. -uśmiechnął się.
  -Mogę wiedzieć co jest takiego świetnego?
  -Zabieram cię dziś...gdzieś. -ciekawe co on tam wymyślił.
  -Można wiedzieć gdzie.
  -Za dużo chcesz wiedzieć.
  -Taka moja natura. -Uśmiechnęłam się słodko.
  -Co do twojego pytania to niespodzianka. -on wiedział jaka ja jestem ciekawska, więc musiał mnie tym dobić. Chciałam coś powiedzieć czy coś, ale zadzwonił mój telefon.
 -Pozwolisz? -skinął jedynie głową. Wzięłam do ręki długopis i notes. Dzwonił Jimi, więc prawdopodobnie będą dzisiaj zakupy.
  -Halo, Jenn? -usłyszałam ciepły, niski głos w słuchawce.
  -Jimi stało się coś?
  -Dostawa do mnie przyszła i pomyślałem, że chciałabyś coś wybrać póki jest...
  -Kiedy i gdzie.
  -Konkretna z ciebie dziewczyna i to lubię. O 15.00 ci pasuje? Z tego co pamiętam wtedy kończysz. -zapisałam godzinę w zeszycie.
  -Jasne, na pewno będę.
  -Szkoda, że mam żonę, bo...
  -Błagam nie kończ.
  -Pamiętaj kocham cię jak córkę, więc.
  -Tak ja też cię kocham, ale muszę kończyć. -pożegnałam się i nacisnęłam czerwoną słuchawkę. Co z niego za człowiek. Ma syna, żonę i szcześćdziesiąt lat, a w głowie pstro.
  -To o której mam być gotowa?

niedziela, 12 czerwca 2016

Do you remember... Rozdział 8 part 2

 Hej kochani!!!
Toż to cud, że cokolwiek wstawiłam. Koniec roku i wystawienie ocen za pasem, a ty wszystko próbujesz podciągnąć. Jakoś dałam radę i przybywam. Myślę, że od tej notki wszystko pójdzie z górki. Więc nie przedłużając zapraszam do czytania i komentowania, a anonimowcy niech się ujawnią ;)
Wecia
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


*****
Powiedzmy, że znajdujecie się w nicości.  Nie otacza was nic oprócz ciemności. Jesteście sami. Całkowicie sami, zdani jedynie na siebie. Gdzieś w oddali widzicie nikłe światełko, które jaśnieje coraz bardziej. Wydaje wam się, że ono jest życiodajne. Dochodzi do was dźwięk szumu wody oraz zapach leśnych drzew. Czy ten sen nie jest, aż nadto realistyczny? Co mam zrobić iść w stronę nieznanego światła, czy zostać w miejscu, w którym jest pustka. Zrobiłam to co większość z was, by uczyniła w tej sytuacji. Ruszyłam w stronę " życia".  Jeden krok, drugi, trzeci, czwarty, ale z każdym następnym coś się działo. Poczułam, że coś trzyma mnie za kostki i ściąga w dół. Ciemność mnie pochłaniała. Próbowałam się uwolnić z tego morderczego uścisku lecz z każdym moim szarpnięciem byłam ciągnięta w dół coraz szybciej. Na mojej szyi zacisnęło się coś obślizgłego, imitującego dłonie. Próbowałam krzyczeć, wołać o pomoc, ale żaden dźwięk nie potrafił wydobyć się z mojej krtani. Dusiłam się coraz trudniej było mi złapać powietrze. Tajemnicze światło zaczęło się niebezpiecznie szybko zbliżać. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam zrobić nic. Z jednej dziwna siła ciągnąca mnie w dół, a z drugiej strach.  Światło paliło moją skórę. Było coraz bliżej. Nie było szans, żeby przed nim umknąć. Byłam pewna, że nie uniknę zderzenia z nim. Poczułam ból i ciepło rozchodzące się po całym organizmie, wypełniając każdą komórkę ciepłem. Krzyknęłam przeraźliwie, gdy promień gorąca przeszedł mnie na wskroś. Gwałtownie otworzyłam oczy. Zdałam sobie sprawę, że siedzę oparta o coś twardego. Przejechałam dłonią po powierzchni na której siedziałam. Pod palcami wyczułam pojedyncze źdźbła trawy. Rozejrzałam się po okolicy. Byłam tu, nad jeziorkiem, a tamto było zwykłym koszmarem, które ostatnimi czasy zdarzają się coraz częściej. Przełożyłam dłoń do policzka. Był mokry. Znowu płakałam. Ile w tym miejscu już wylałam łez? Podkuliłam opierając podbródek na kolanach.
  -Dlaczego ty mi to robisz? -wyszeptałam -Nie prościej byłoby się mnie pozbyć? Łatwiej by było gdybym skończyła ze sobą sama, ale nie potrafię. Chociaż jakby nie patrzeć padam z wycieńczenia. Mój sen nie jest snem, nawet tabletki nie pomagają. Tylko czekać aż przedawkuje. -w tym miejscu byłam sama, więc nie bałam się, że ktoś mnie weźmie za wariatkę mówiącą do siebie. -A wiesz co jest najgorsze? -wstałam i kierowałam się w stronę brzegu jeziorka cały czas patrząc w niebo. -Najgorsze jest to, że zostałam z tym wszystkim sama. Przecież sama się o to prosiłam! To ja okłamałam Michaela. Ja zniszczyłam wszystko, jakby nic dla mnie nie znaczył. Ale ty wiesz, że jest inaczej. -usiadłam na ziemi przy samej wodzie. -Wiesz dlaczego go okłamałam? Bo się bałam. Bałam się, że historia się powtórzy i stracę po raz drugi, i jego oraz tych na których mi zależy. Co ja mówię?! Przecież wszyscy odeszli z mojej winy! -nerwowo wyrywałam trawę. -Przecież gdybym nie zagadywała mamy tata nie odwróciłby wzroku od drogi i nie wjechał w tego tira! Gdyby nie moja głupota nie biegałabym boso po mokrych kafelkach, nie poślizgnęłabym się i nie złamała nogi, a w mojego ojczyma nie wjechałby samochód, gdy próbował mnie zawieść do szpitala! To z moje winy zginął.  Gdyby nie moje chore gierki nie skrzywdziłabym Michaela. To wszystko przeze mnie, przeze mnie Emilly umarła, bo nie potrafiłam jej pomóc. Szczerze? Nie zasługuje na życie. Czekam tylko, aż ten durny piorun we mnie strzeli i będzie po sprawie. Skończy się ranienie ludzi, wszystko to co ma związek ze mną, a świat odetchnie z ulgą. -westchnęłam starając się chociaż trochę uspokoić, ale nie potrafiłam. Wyrzucałam z siebie to co tkwiło we mnie od paru dni. -Wiesz co mi powiedział wtedy w szpitalu? Powiedział, że żałuje, że mnie kiedykolwiek spotkał. A wiesz czego ja żałuję? Żałuję, że się urodziłam, że chodzi po tym świecie taka niedorajda jak ja. Żałuję każdego mojego kroku, oddechu, wypowiedzianego słowa. Wiele osób bardziej zasługuje na życie bardziej niż ja. -spuściłam głowę dając łzą swobodnie skapywać. Wykrzyczałam wszystko co mnie uwierało, ale co z tego jeżeli w sercu dalej czuję pustkę i chłód. Mój szósty zmysł wyczuł czyjąś obecność. Jeżeli stał tam od dłuższego czasu musiał mnie wziąć za wariatkę. Nie miałam siły sprawdzić kto to taki, a może po prostu coś mnie powstrzymywało. Podświadomość mi podpowiadała, że nie mam się bać, ani uciekać. Podszedł i usiadł na trawie obok mnie.  Do moich nozdrzy doszedł znajomy zapach perfum, których używa jedna osoba w moim otoczeniu. Dlaczego akurat pomyślałam o Nim? Kątem oka dostrzegłam mokasyny i białe skarpetki. Mógł to być sen, a nawet iluzja, ale tak nie było. Siedział tak obok nic nie mówiąc jakby się zastan

niedziela, 5 czerwca 2016

Do you remember... Rozdział 8 part 1


 "Pozory mylą."

Kolejny ciepły, słoneczny dzień w leśnym zakątku. Czy w takie dni wszyscy powinni być szczęśliwi i cieszyć się życiem, jak i pogodą? Nie w tym miejscu. Wąską dróżką otoczoną zielenią krzewów szła dziewczyna. Jej podkrążone oczy świadczyły o morzu wylanych łez i bezsennych nocach. Delikatne podmuchy wiatru muskały jej bladą twarz, a włosy powiewały igrając z powietrzem. Wyglądała inaczej niż kilka dni temu, jakby osowiała, bez chęci do życia. Prawą dłoń zacisnęła w piąstkę, tak aby nie zgubić przez przypadek białych, podłużnych tabletek. Wokół niej nie było słychać nic prócz szumu liści, który chciał ją zawrócić, odwieść od miejsca do którego zmierzała. Była tu całkowicie sama. Odcięta od świata. Czy nikt z jej bliskich nie zorientował się, że nagle zniknęła? Najwidoczniej nie. Kierowała się w stronę leśnego jeziorka. Usiadła pod jedną z wielu płaczących wierzb, które rosły przy samej tafli wody. Swoim smutnym wzrokiem omiotła to co ją otaczało, jakby się żegnała z tym miejscem, jakby już nigdy nie miała go zobaczyć. Rozchyliła dłoń na której leżały tabletki. Cztery...tyle powinno wystarczyć do zakończenia...ale czego? Spojrzała przed siebie zastanawiając się po co to właściwie robi. Czy nie po to, żeby skończyć z cierpieniem? Niewiele myśląc przytknęła dłoń do ust...połknęła. Połknęła lek, który ma jej ulżyć. Oparła się o drzewo, wyprostował nogi. Po kilku minutach jej powieki stawały się coraz cięższe. Nie potrafiła dłużej walczyć z nadciągającym snem. Ostatnia, samotna łza spłynęła po jej bladym policzku. W jednym momencie jej ciało stało się odrętwiałe. Głowa opadła bezwładnie na ramię, a powieki już się nie podniosły. Wyglądała tak jakby życie uleciało z niej całkowicie. Zasnęła...a wokół zapanował przerażający spokój. Jedynie drzewa zdawały się wołać o pomoc...

*****
Od pięciu dni przesiadywałem w LA. Nie opłacało mi się wracać do Neverland'u, gdy tylko po dotarciu tam byłbym wzywany z powrotem do studia. Poświęciłem się pracy. Wydanie albumu się zbliża, a brakuje jeszcze jednej piosenki. Siedziałem w wynajętym apartamencie razem z Janet. Postanowiłem zrobić jej małe przesłuchanko.
  -Wiedziałaś.