No witam was kochani!
Przybywam do was z czymś. No właśnie z czym.
Rozdział to to nie jest. Musicie na niego jeszcze troszkę, ale tylko troszkę poczekać. To jest forma mojego podziękowania. Za co? A no za to, że chce wam się czytać moje marne bazgroły. Ja może nie będę się rozwodzić nad tym za długo, bo to jest długie w trzy i trochę. Zdjęcia nie zawsze są adekwatne do opisu.
Moim zdaniem marnie to wyszło. Eh... Ale to tylko moja opinia.
Więc zapraszam do czytania i komentowania, a anonimowcy wy wiecie co ;)
Wecia
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
"Kopciuszek"
panna młoda. Za jakieś piętnaście minut stanę na ślubnym kobiercu na przeciwko mojego męża... Boże męża jak to pięknie brzmi... Chociaż mężem to on będzie za kwadrans. Jestem Rozalia Annabeth Cortez, a za niedługo Jackson. To nie jest żart, a dzisiaj nie mamy prima aprilis., więc jeżeli pomyśleliście o tym Jacksonie to macie rację. Mam zostać żoną człowieka, który zawładnął sceną muzyczną, który jest niekwestionowanym Królem popu, człowieka, który darzy niezwykłą miłością ten świat jak i jego najmłodszych mieszkańców, człowieka, który jest jak każda inna osoba stąpająca po tym świecie, człowieka, który odkrył kim naprawdę jestem. Zostało mi niewiele czasu, a ja miałam wam opowiedzieć historię. Historię mojego życia, historię współczesnego kopciuszka...
Kwiecień 1985
-Rose, gdzie moja maseczka z ogórków? - tak, to moja ciotka Octavia... Wróć Octavia Cecilia Elizabeth Gabrielle II Cortez. Kobieta, która perfidnie przywłaszczyła sobie majątek moich zmarłych rodziców. Kim byli moi rodzice? Byli śpiewakami operowymi, którzy zginęli w katastrofie helikoptera. I w taki oto sposób zostałam sama na świecie. -Rose ile mam cię wołać? Za co ci ja płacę? -przecież ona mi w ogóle nie płaci. -Masz szczęście, że cię jeszcze nie wyrzuciłam. Gdybyś nie była córką mojego durnego brata Antonia już dawno byś wyleciała na bruk.
-Już idę ciociu.
-Ile razy mam ci powtarzać nie mów do mnie ciociu, tylko pani Cortez! -niebiosa dajcie mi siłę. Jestem pokojówką we własnym domu. Genialne! Niosłam tej jędzy maseczkę z ogórków i koperku, żeby miała gładką skórę...
-Tak jest. -odpowiedziałam, gdy tylko stanęłam obok niej.
-Nałóż. -ja błagam wszystko tylko nie to. Tylko nie nakładanie tej papki na tą jej pomarszczoną twarz. -Na co czekasz?! Bierz się do roboty, bo i tak nic nie robisz. Tylko się obijasz caly dzień! -tak ja się obijam, a te jej córeczki odwalają całą robotę...
-Mamo! Nie mam co na siebie włożyć. -można się zakrztusić powietrzem? Bo ja to właśnie zrobiłam. Ona nie ma co na siebie włożyć? A połowa jej pokoju to garderoba.
-Córciu, ty we wszystkim wyglądasz pięknie. Zajrzyj do pudełka pod łóżkiem, a po szkole wybierzemy się na zakupy.
-Jej... -klasnęła z satysfakcją w dłonie i wyszła z pokoju. To była Madeline. Typowa blondynka, która jest tapeciarą i ubiera się jak te spod lampy. Na każdym kroku stara się mi dokuczyć, ośmieszyć i ubliżyć. Oczywiście nie przyznaje się do tego, że jesteśmy spokrewnione. Wróciłam do przerwanej mi czynności...
-Mamooo! -tym razem Dorothy. -Mam pogniecione ubrania.
-Rose zajmij się tym. -druga z sióstr wcisnęła mi w ręce stertę swoich ubrań. Udałam się do pralni wykonać powierzoną mi czynność. Zanim zwróciłam ubrania właścicielce dostałam jeszcze z dwadzieścia rzeczy do zrobienia. Wykończona oddałam ubrania Dorothy. Taaak... Jest początek dnia, a ja już padam z nóg. Chyba ustanowiłam swój nowy rekord w jak najszybszego męczenia się pracą. Wróciłam do mojego błękitnego pokoju, który jako jedyne pomieszczenie w tym domu nie zmieniło się od śmierci rodziców. Łóżko stojące pod ścianą nienagannie pościelone. Biurko pod oknem, dywan pasujący do ścian, jakaś sosnowa komoda i szafa. Mój mały świat. Z szafy wyciągnęłam jakieś jeansy, bluzkę nie rzucającą się w oczy, a do tego szafirowy naszyjnik w kształcie serca. Dostałam go w spadku po mamie, a ona go od babci, a babcia...sami wiecie. Pamiątka od pokoleń. Wzięłam do ręki plecak. Ostatni raz omiotłam wzrokiem moją małą samotnie i ruszyłam w stronę wyjścia, aby następnie skierować się na przystanek autobusowy. Gdy doszłam na miejsce czekała na mnie moja przyjaciółka Caroline. Sympatyczna brunetka, która jest największą fanką Michaela Jacksona jaką znam.
-Hej! -wykrzyknęła w moją stronę i rzuciła mi się na szyję.
-Hej. Bo mnie udusisz...
-Co tam u ciebie?
-Tak jak zwykle. Rose tamto, Rose siamto, Rose paznokieć mi się złamał i takie tam.
-Jak ty z nimi wytrzymujesz? Ja po pięciu minutach miałabym dość tych plastikowych siks.
-To się nazywa przyzwyczajenie. -zachichotałyśmy. Roześmiane wsiadłyśmy do autobusu. W takich też humorach weszłyśmy do szkoły. Carol stanęła jak wryta. Wyglądała jakby zobaczyła ducha. Ścisnęła mnie za rękę, że ta zrobiła się biała.
-Sprawdzian z historii. -położyła mi ręce na ramionach. -błagam powiedz, że umiesz cokolwiek.
-Tak umiem. -spojrzała na mnie błagalnie. -I kolejny raz uratuje ci tyłek.
-Jesteś wielka.
-Ej, ja się jeszcze mieszczę się w drzwiach. -zachichotałyśmy ponownie i udałyśmy się pod salę historyczną. Dzwonek zadzwonił, nauczyciel przyszedł, sprawdziany rozdał, a ty jako szkolne dziecko masz go napisać. Czas mijał i dziwnym trafem lekcje kończyły się równie szybko jak zaczynały. Podczas przerwy obiadowej na korytarzu zrobił się ogromny tłok. Do moich uszu dolatywały piski, krzyki i wiwaty.
-Carol nie wiesz co tu się dzieje? -zagadałam do przyjaciółki.
-To ty nie wiesz? -pokręciłam głową. -A ja ci przypadkiem nie mówiłam?
-Nie.
-Bo dzisiaj do naszej szkoły przychodzi... Po prostu nie uwierzysz... No więc przychodzi Michael Jackson!!! -wywrzeszczała mi do ucha.
-I o to tyle krzyku, że jakiś tam Michael Jackson postanowił odwiedzić naszą szkołę?
-Nie jakiś tam tylko...
-Skończ. Proszę
-Ale myślałam, że się ucieszysz jak ja. Przecież lubisz słuchać jego utworów.
-Tak lubię. Część mnie się cieszy. Niestety z drugiej strony będę miała przekichane.
-A to czemu?
-Moja ciotka nie przepuści okazji, żeby za zięcia mieć tego oto tam pana. -wskazałam dyskretnie na postać w kapeluszu. -Znając życie zaprosi go do nas, a mi pozostanie usługiwanie jemu, jak i mojej rodzince. Madeline będzie się do niego przystawiać. Zresztą Dorothy pewnie też... A poza tym skąd możesz wiedzieć, że nie jest zadufaną w sobie gwiazdką?
-Poznałaś go? Nie. Więc może być zupełnie inny. Założę się, że nawet jeżeli by te dwie blondyny się do niego przedstawiały to je oleje i zainteresuje się twoją osobą.
-Kim ja niby jestem, żeby się mną interesować? Jestem tylko zwykłą służącą, która prawdopodobnie będzie mu usługiwać.
-Co to to nie. -pomachała mi palcem przed nosem. -Jesteś Rozalia Cortez, prawie dwudziestoletnia córka Antoniego i Adrianny Cortez, która jak rodzice jest utalentowana muzycznie, a tym bardziej tanecznie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, która potrafi dobrze radzić w każdej sytuacji. Wiesz co? To te dwie powinny się przed tobą płaszczyć i ci usługiwać. A teraz proszę idziemy na ostatnią lekcję jaką są zajęcia z rysunku i zgarniasz kolejną piątkę za swoje dzieło.
-Ty wiesz jak mnie pocieszyć. -złapałam ją pod rękę i ruszyłyśmy w stronę sali plastycznej w podskokach. Usiadłyśmy w ostatniej ławce pod oknem. Zaczęłam wyciągać przybory z plecaka. Do klasy weszła pani Roberts.
-Dzień dobry. Siadajcie. Na dzisiejszych zajęciach nie będziecie malować krajobrazów jak to było ustalone... -a miałam już pomysł na mój rysunek. -Macie 60 minut na namalowanie portretu naszego gościa. Zapraszam panie Jackson. -do sali wszedł mężczyzna. Na oko 27 lat chociaż wygląda na mniej. Piękny uśmiech, kruczoczarne, kręcone włosy opadające na ramiona i oczy... Sarnie oczy w których można by utonąć. Po przyjrzeniu się przybyszowi wróciłam do przerwanej mi czynności, a mianowicie szukania węgla kreślarskiego. -Technika dowolna. Najlepsza praca otrzyma szóstkę. -przez pomieszczenie przeszedł szmer. Oczy wszystkich dziewczyn były zwrócone na środek sali, gdzie stał nasz gość. Miałam wrażenie, że wszystkie naraz zemdleją, albo co gorsza zaczną krzyczeć. Osobiście nie interesowała mnie jego postać, chociaż...te oczy. Rose!